Proroctwo na siedem pokoleń – Wincenty Łaszewski

Zawsze fascynowała mnie Japonia. Najbardziej zdumiewała mnie historia chrześcijaństwa prześladowanego w tym kraju przez niemal trzy wieki w sposób najokrutniejszy z okrutnych i to, że wiara w Chrystusa przetrwała w ukryciu ten długi czas. Również zdumiewa mnie fakt, że stało się to dzięki szeptanej przez kolejne pokolenia pieśni. Była ona jak credo nadziei. Ciekawe – nie dla tych, co śpiewali, ale dla odległych pokoleń.

REKLAMA

Dla wielu z nas jest to raczej nie do przyjęcia Bo co nas obchodzi to, co stanie się na świecie choćby za pięćdziesiąt lat? Nas już wtedy prawdopodobnie nie będzie. Dla nas ważne jest bezpieczne i syte tu i teraz.

Ewangelia jak brzytwa

Prześladowania wybuchły szybko, bo już czterdzieści lat po nawróceniu Japonii przez św. Franciszka Ksawerego. To właśnie sukces ewangelizacyjny sprawił, że chrześcijaństwo stało się dla władców Japonii niebezpieczne. Nie mieli nad nim kontroli. Ktoś powie, że gdyby było mniej nawróceń i gdyby nie były one tak masowe, wiara w Chrystusa rozwijałaby się na tych wyspach „cicho i spokojnie” (modlimy się o to w wielkopiątkowej liturgii), bez męczenników. Jest to jednak niechrześcijańskie rozumowanie! Takie ostrożne i graniczące z głupotą myślenie nie licuje z naszą wiarą! Nie zapominajmy, że głupota jest jednym z podstawowych grzechów wymienianych przez Jezusa w Mk 7,22.

Tacy jednak jesteśmy: wszystko ma być na bezpieczne pół gwizdka, szaleństwo pozostaje niemile widziane, radykalizm uznajemy za rzecz niezdrową. „Śpiesz się powoli”. Ale to się w chrześcijaństwie nie sprawdza. Letnia wiara, ostrożna wiara? Znów sięgnijmy do „nieostrożnych” słów Pisma: Jezus ogłasza, że On tymi, którzy tak wyznają chrześcijaństwo, zwymiotuje (Ap 3,16). Jak widać w oryginale, Pan używa bezceremonialnego słowa. Już to pokazuje, że nie da się pogodzić dobrego współżycia ze światem z życiem w zjednoczeniu z Bogiem. Sama Dobra Nowina jest ostra jak brzytwa. I taka była w Japonii.

Sposoby na przeżycie

Nie będę opisywał tamtych prześladowań. Pozwólcie, że wspomnę jednak o ich najbardziej ludzkiej stronie – o przypadkach, w których strach wygrywał z torturami. Nie było ich mało, czemu trudno się dziwić. Kiedy kazano ludziom deptać święte wizerunki Chrystusa lub Matki Bożej, ten, kto wahał się lub odmawiał, poniekąd sam wybierał dla siebie straszliwe cierpienia, a na ich końcu śmierć. Co robili ci, którzy bali się bólu i obawiali się, że nie wytrzymają tortur i wykrzyczą, że wyrzekają się wiary? Deptali posłusznie święte wizerunki, ale po powrocie do domów palili słomiane klapki, które stawiali na „fumie” (czyli „obrazach do deptania”) i w ramach pokuty pili wodę z pochodzącym z ich spalenia popiołem. Potem, zarejestrowani jako wyznawcy buddyzmu lub sintoizmu, dalej w ukryciu wierzyli w Chrystusa. W domach czcili figurki bogini Kannon – opiekunki wszystkich ludzi potrzebujących pomocy, na której plecach umieszczali znak krzyża. To była ich „Maryja”, do której uciekali się, błagając o opiekę i ratunek. Prześladowcom nawet na myśl nie przyszło odwracać posążek.

Pieśń nadziei

Ci, którzy uszli z życiem w czasach prześladowań, szeptem śpiewali swoją pieśń credo, która przekazywała im nadzieję. To była opowieść o tym, że prześladowania się skończą; nie stanie się to jednak za ich życia, ale nastąpi w dalekiej przyszłości – gdy minie siedem pokoleń. Śpiewali, że wtedy przypłynie do ich brzegów papieski statek, na którego żaglach będzie znak: strzała w kole. Te słowa brzmią po japońsku jak imię Matki Bożej: „Maru-ni ya”. Tym szyfrem chrześcijanie opowiadali sobie o Matce Najświętszej, która jest ich Orędowniczką i Ocaleniem w niebie. Wraz z tym proroctwem przekazywanym z ust do ust szyfrowali dodatkową wiadomość: kapłani, którzy zostaną wysłani do nich przez papieża, będą żyć w celibacie i gorąco czcić Matkę Najświętszą.

Papież, celibat, Maryja

U nas w Polsce wybuchło właśnie powstanie styczniowe, gdy władze japońskie podpisały traktat o przyjaźni z mocarstwami zachodnimi. Już tego samego roku pojawili się tam dwaj kapłani z Francji i zaczęli budować w Nagasaki kościół. W roku 1865 świątynia była gotowa. Misjonarze mieli nadzieję, że pojawią się w niej żyjący w ukryciu wyznawcy Jezusa.

Nic takiego się nie stało. Przez dwa lata misjonarze nie natrafili na najmniejszy ślad istniejącego przed ponad dwieście siedemdziesiąt laty Kościoła. Kapłani przechadzali się po mieście, szukając choćby najmniejszych śladów w architekturze przypominających chrześcijańską Europę. Jeden z nich rozdawał dzieciom tony cukierków, mając nadzieję, że któreś z nich spontanicznie wykona znak krzyża albo jakiś gest nawiązujący do chrześcijaństwa. Nawet umyślnie spadał on z konia, by wypatrzyć wśród spieszących na pomoc tych, którzy pochylają się nad nim z miłością. Bo w kulturze japońskiej nie istniało słowo „miłość”. Franciszek Ksawery musiał tłumaczyć je jako „szacunek”.

Nie ujawnił się nikt. Aż do 17 marca 1865 roku. Tego dnia do świątyni weszło kilkanaście osób i po dokładnym obejrzeniu kościoła podeszło do księdza i zadało mu niepewnie kilka pytań. Ludzie ci chcieli wiedzieć, czy to o nim opowiada ich święta pieśń. Padły pytania, czy ksiądz jest przysłany przez papieża i czy ma żonę i dzieci. Kiedy usłyszeli odpowiedź twierdzącą – kapłan był zdumiony pytaniami, nie znał przecież ich śpiewanego przez blisko trzysta lat credo – jedna z kobiet, składając ręce na piersi, wyszeptała: „My wszyscy mamy takie same serca jak twoje…”. To było ich przyznanie się do wiary chrześcijańskiej.

Pozostawała jeszcze jedna wątpliwość. Ta sama niewiasta zapytała: „A gdzie jest figura Santa Maria?”. Kapłan poprowadził przybyłych do stojącej po prawej stronie ołtarza figury Matki Bożej, a oni wyszeptali: „O, patrzcie! To naprawdę Santa Maria! Ona obejmuje Dziecię…”. Uklękli i uczynili prawidłowo znak krzyża. Ujawnili się. Byli znakiem, że chrześcijaństwo przetrwało!

Klucz, by zrozumieć

Długofalowe myślenie, nadzieja ukryta za siedmioma pokoleniami. Czy to takie trudne? Im dłużej zastanawiam się nad fenomenem japońskich katakumb, tym bardziej jestem pewien, że ich wiara przetrwała dlatego, że odkryli prawdziwą miłość – tak obcą Japonii.

Spójrzmy na tę historię tak, jak byśmy sami byli w nią wpisani. Kiedy nasze serca poznają prawdziwą miłość, wszystko się zmienia. My sami nie jesteśmy już ważni, ważniejsi są ci, których kochamy. Cenniejsze od naszego życia jest życie naszych dzieci, naszych wnuków, prawnuków. To krew z naszej krwi, miłość z naszej miłości. Nagle bardziej interesuje nas świat, który będzie wokół, gdy nas na nim zabraknie. Patrzymy daleko w przyszłość, nasz wzrok jest skupiony na tym, co dalekie, obraz naszej codzienności widzimy rozmyty. Jest nieważny, bo my sami jesteśmy nieważni.

Dla chrześcijan z Japonii ważne było, by ich dzieci w siódmym i dalszych pokoleniach przeżyły wielką radość ze swobody wyznawania swojej wiary. Za cenę przejścia ostatniego progu wytrzymałości bólu byli gotowi przygotowywać swym ukochanym czas świętowania.

Cóż, my pochylamy się nad proroctwami o przyszłości Polski albo Kościoła i niecierpliwie dopytujemy, czy to stanie się jeszcze w tym roku. Czyżby nie było w nas… miłości?

Wincenty Łaszewski

„Pielgrzym” [14 i 21 maja 2023 R. XXXIV Nr 10 (873)], str. 26-27

Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *