Matka drugich narodzin – Wincenty Łaszewski

Wśród milionów książek, z których tysiące jest wartych przeczytania, a reszta niekoniecznie, znajduje się powieść niemieckiego pisarza Hermana Hessego (zm. 1962) zatytułowana „Narcyz i Złotousty”. Dla mnie to przykład książki, której nie warto czytać całej, ale na pewno trzeba zapoznać się z jej kilkoma fragmentami. Dodam, że nie tyle dla zdobycia informacji, ile dla inspiracji.

REKLAMA

Nie wszystkie strony książki Hessego są godne przeczytania, ale na pewno warto poznać jej zakończenie. Oto główny bohater opowieści, Goldmund, leży w agonii. Jest wagabundą i genialnym rzeźbiarzem w jednej osobie. Jego życie nie zasługuje na najmniejszą pochwałę, ale nawet w tym człowieku gdzieś w głębi duszy kryje się jakieś doświadczenie mistyczne, jakaś tęsknota za życiem czystym i świętym.

Rzeźba, która nie powstała

Goldmund przez lata nosi w sobie pragnienie stworzenia pięknej rzeźby, zupełnie szczególnej. Ma ją – jak to się mówi – w oczach, wie co do ostatniego szczegółu, jak ma ona wyglądać. Ta rzeźba to jego największe marzenie, zwieńczenie jego twórczości. Jednak pracy nad nią nigdy nawet nie zaczął. Wie, że nie jest w stanie sprostać temu wyzwaniu.

W zakończeniu powieści umierający Goldmund mówi do swego przyjaciela Narcyza: „Muszę udać się w drogę, a nim wyruszę, chcę opowiedzieć ci (…) o mojej Matce, o tym, jak Ona trzyma w swych rękach moje serce.”

W jego wyznaniu pojawia się wątek Matki. „Matka” trzyma w dłoniach serce konającego włóczęgi. On sam zaraz wytłumaczy te dziwne słowa, a my słowo „Matka” zamieńmy na imię „Maryja”. Goldmund kontynuuje: „Przez lata pragnąłem wyrzeźbić figurę mojej Matki, wydawało mi się to moim najpiękniejszym marzeniem. To miało być me największe dzieło. Wciąż nosiłem Ją w myślach, w postaci pełnej miłości, żyjącą w ukryciu. Jeszcze niedawno myślałem, że trudno będzie mi umrzeć bez wyrzeźbienia wizerunku mojej Matki. Że moje życie byłoby wtedy pozbawione sensu”.

To już wiemy. Lecz nagle Goldmund zaczyna opowiadać o czymś niezwykłym. Zmieniają się role.

Zmiana ról

„Ale teraz spójrz, jak Ona sobie z tym poradziła. To nie moje ręce Ją kształtują. To Ona mnie kształtuje i tchnie we mnie życie. Ona oplotła palcami moje serce, odwiązuje je i opróżnia. Ona prowadzi mnie ku śmierci, a wraz ze mną umiera moje marzenie, moja powstała w drewnie rzeźba Ewy – Matki wszystkich żyjących. Wciąż mam Ją przed oczami i jeszcze mógłbym ją stworzyć, gdybym tylko miał choć trochę sił w rękach. Już nie będę jej miał”. Dopowiada: „Ale jestem zadowolony, że umieram. Ona sprawia, że śmierć jest taka łatwa.”

Matka jest niezbędna

Leżący w agonii Goldmund szepcze słowa: „Ale jak ty umrzesz, Narcyzie? Ty nie znasz Matki. Jak możemy kochać bez Matki? Bez Matki nie potrafimy umrzeć”. Bez matki nie możemy się narodzić, bez niej nie możemy umrzeć. Ona jest nam potrzebna. To, że ona jest na początku naszego życia, jest dla nas oczywiste. Co więcej – zwróćmy na to, proszę, uwagę – nasze narodziny to przede wszystkim jej wielki wysiłek. Ale czy równie zrozumiałe jest dla nas twierdzenie, że Matka (teraz piszemy ją już wielką literą) jest nam również niezbędna do drugich narodzin – do przejścia w wieczność? I że również wtedy Matka ciężko pracuje, by przenieść nas w Boży świat? To bardzo krzepiące, prawda?

Mamy dwie matki. Jedna rodzi nas do doczesności, druga do życia wiecznego. Tą ostatnią jest Maryja.

Cierpienie, które ma sens

Zawsze dziwiły mnie mocne słowa Maryi z objawień w Kibeho: „Nie ma drogi do nieba bez cierpienia”. Dziś myślę, że chodzi (również) o Jej cierpienie związane z moimi narodzinami dla nieba. Matka Jezusa pokazuje nam, iż cierpienie nie musi być naszym wrogiem. Może być konieczne: być bolesnym rzeźbieniem nas na chwilę stanięcia przed Panem. Byśmy byli na tyle piękni, że Bóg przepuści nas przez wrota Nowego Jeruzalem.

Usłyszeliśmy o tym z ust Goldmunda, który wyznał przyjacielowi, że Maryja rzeźbi jego serce, by było piękne dla Boga. Podobnie opowiadał o tym abp Sheen. Ten posłużył się bardzo obrazowym porównaniem i tłumaczył, że człowiek jest jak blok marmuru, w którym Bóg zaklął piękno niepowtarzalnej postaci. Rzeźbiarz patrzy na kamień i widzi, co się w nim ukrywa. Arcybiskup Filadelfii tłumaczył słuchaczom, że mają być jak marmur w rękach genialnego Rzeźbiarza – mamy pozwolić Bogu na odłupanie z nas wszystkiego, co zbędne. Sheen dodał: „To zawsze boli…”. Ale to właśnie są nasze drugie narodziny.

Trud matki i trud dziecka

Cierpienie może mieć oczyszczający sens. Goldmund zapewnia, że „Ona sprawia, że śmierć jest taka łatwa”. Mimo dogłębnego bólu, bo nagle ma on swoje zadanie. Oto Goldmund rodzi się w bólu do wieczności.

Maryja pracuje dla naszego zbawienia. Ale i umierający człowiek pracuje – współpracuje. Wiemy, że narodziny to trud nie tylko matki. To również wielki wysiłek dziecka. Pierwszy poród jest dla człowieka ogromną traumą i szokiem. A drugi? Sami odpowiedzcie sobie na to pytanie.

Przez podobieństwo do pierwszych narodzin możemy mówić o współpracy dziecka i Matki przy drugich narodzinach. Dla mnie to pocieszające. Gdy będę umierał, nie będę sam. Ktoś będzie pracował dla mnie, a i ja jestem gotów zaangażować się w swoje umieranie. I wszystko będzie miało sens. Tak sobie myślę, że winienem w tym miejscu opowiedzieć Wam pewną historię.

Kim jest pani śmierć

To było wiele lat temu. Od tego czasu może minęło trzydzieści kilka lat? W czasie rekolekcji, które odprawiałem wraz z dużą liczbą ludzi oddanych Matce Bożej, usłyszałem coś, co pamiętam do dziś i co zmieniło moje spojrzenie na śmierć.

W czasie jednego z posiłków rozmawialiśmy o cierpieniu i śmierci. Pod koniec rekolekcji prowadzący nawiązał do tamtych chwil i opowiedział nam o dziwnym objawieniu (nie użył tego słowa), które kiedyś stało się jego udziałem.

Pamiętam, jak mówił, że minął kolejny dzień – jak każdy inny – i że poszedł spać – jak zwykle przed dwunastą. Tamtej nocy obudził go jakiś dźwięk. To był odgłos otwieranych drzwi. Otworzył oczy i spojrzał w ich stronę. Stała w nich – Maryja. Milczała, patrząc uważnie na niego. Po chwili wyciągnęła ku niemu rękę. A on zrozumiał – ma z Nią iść.

„Nie poszedłem” – powiedział. Sam nie wiedział, dlaczego. Minęło kilka chwil, Matka Boża opuściła dłoń, odwróciła się i wyszła. Drzwi się zamknęły. Nie za nimi obojgiem. Żałuje tego do dziś. Wie, że gdyby chwycił Jej rękę i poszedł z Nią, rankiem znaleźliby w łóżku jego zimne ciało, a on byłby już w niebie. „Chyba za łaską Matki Najświętszej” – dodał. Wiedział, ile nosi w sobie brudów i śladów po grzechach, które usuwają chyba tylko odpusty.

„Taki jestem głupi. Wciąż żyję. I tęsknię. Bardzo.” Swoją opowieść zakończył stwierdzeniem, że wie, jakie imię nosi Pani Śmierć. Dla niego to „Matka Najświętsza”. To Ona jest jego śmiercią. Nie żadna kostucha. Śmierć to nie chwila, gdy diabły wyciągają szpony i kuszą do zwątpienia. On się śmierci nie boi. On czeka, by Maryja znów stanęła w progu i wyciągnęła rękę. Zerwie się natychmiast. Niestety, druga szansa wciąż nie nadchodzi…

Wincenty Łaszewski

„Pielgrzym” [19 i 26 lutego 2023 R. XXXIV Nr 4 (867)], str. 26-27

Dwutygodnik „Pielgrzym” można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.

UWAGA!
Czasopismo do nabycia także w wersji elektronicznej (PDF)!

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *