Zadebiutowała na scenie w 1969 roku. Ma w dorobku blisko trzysta ról teatralnych i filmowych. Jednak – jak sama przyznaje – nie to jest jej największym osiągnięciem, ale fakt, że do tej pory pomogła blisko 24 tysiącom osób chorych i niepełnosprawnych w całej Polsce. O trudnej sztuce pomagania z Anną Dymną, aktorką Narodowego Starego Teatru w Krakowie oraz prezesem i wolontariuszką Fundacji „Mimo Wszystko”, rozmawia Wojciech Szczawiński.
– W naszej rzeczywistości słychać wiele apeli o pomoc. Jesteśmy nimi wprost bombardowani. Jak Pani daje sobie radę z takim natłokiem próśb?
– Stykam się z nim na co dzień. Ale zakładając Fundację „Mimo Wszystko”, dałam ludziom niejako prawo, by zgłaszali się do mnie z tego rodzaju – nieraz bardzo dramatycznymi – prośbami.
– Jeszcze parę lat temu takie zjawisko nie miało miejsca.
– Nie można chyba wyciągać wniosku, że ludziom żyje się dzisiaj gorzej. Po prostu nauczyliśmy się prosić o wsparcie, „odwstydziliśmy” w sobie naszą bezradność i informujemy o niej innych. Poza tym, jeśli w mediach zostaje nagłośnione, że uratowano komuś życie albo że zebrano pieniądze na operację, to innym osobom w potrzebie daje to wiarę w możliwość uzyskania wsparcia. Proszą więc, apelują. To niezwykle pozytywne zjawisko. Przytłacza mnie coś innego: czasami otrzymuję tak dramatyczne listy, że rozumiem, iż pomoc jest bezwzględnie potrzebna. Jednak wesprzeć wszystkich nie mogę. A bywa, że ludzie zwracają się do mnie jak do wróżki.
– I co Pani na to?
– Ja i pracownicy mojej fundacji zawsze rozmawiamy z takimi osobami, doradzamy, gdzie powinni szukać pomocy. Żadnej prośby nie pozostawiamy bez odpowiedzi. Inna rzecz, że przeważająca cześć społeczeństwa nie zdaje sobie nawet sprawy, ile trzeba włożyć pracy i poświęcić czasu, by uruchomić takie czy inne działania charytatywne. Myślą, że Dymna pstryknie palcami i wszystko stanie się możliwe. Niestety, jestem tylko człowiekiem, aktorką, a nie wróżką. Serce się kraje, bo chciałoby się pomóc każdemu, ale przecież nie jest to możliwe… Pomagać trzeba mądrze, konkretnie, widzieć priorytety w działaniach charytatywnych.
– To znaczy?
– Kiedy w Polsce padła komuna, zaczęto organizować liczne bale charytatywne. W którąś z sobót zaproszono mnie na jeden z takich dobroczynnych bali, mający wesprzeć dzieci chorujące na nerki. Oczywiście zgodziłam się przyjść i kwestować. W następnym dniu otrzymałam jednak zaproszenie na odbywającą się w tym samym terminie imprezę na rzecz dzieci z nowotworami. Kiedy telefonowałam do organizatorów i tłumaczyłam, że na tym drugim balu nie mogę być obecna, słyszałam oburzony ton: „To znaczy co? Los dzieci z rakiem jest Pani obojętny?!”. Nie brano pod uwagę, że w dwóch miejscach naraz nie mogę być obecna. Takie sytuacje nauczyły mnie, że jeśli nie ma priorytetów, nie można pomagać konkretnie i celowo.
– Priorytetem Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko” jest pomoc osobom niepełnosprawnym intelektualnie.
– Dla takich osób moja fundacja wybudowała i prowadzi dwa nowoczesne ośrodki terapeutyczno-rehabilitacyjne. To są ludzie wyrzuceni na społeczny margines, mało kto chce dostrzegać ich potrzeby. Niektórzy z nich są w tak fatalnym stanie, że o pomoc dla siebie nie potrafią nawet prosić. A pomaganie takim ludziom nie jest proste, niełatwo pozyskuje się dla nich wsparcie, ponieważ nie rokują, nie zmienią się. Zawsze będą bezradni jak dzieci, zagubieni i zdani na łaskę innych.
– Niektórzy wolą pomagać tym, którzy rokują. Taka pomoc wydaje się sensowna. Czy to Panią dziwi?
– Pomagałam ludziom na długo przed założeniem Fundacji „Mimo Wszystko”, a fundację prowadzę przez blisko piętnaście lat. Na przestrzeni tego czasu stykałam się z tak zdumiewającymi i skrajnymi reakcjami, że mało co już mnie dziwi. Nie dziwię się więc matce, która mając niepełnosprawnego syna, z wielkim wzruszeniem mówi o tym, jak ogromnie zachwyca ją moja działalność charytatywna. Słyszę od niej: „Bardzo chcę Pani pomóc w budowie tego ośrodka dla niepełnosprawnych dzieci”. Gdy jednak tłumaczę, że w moim ośrodku znajdą się dorosłe osoby niepełnosprawne intelektualnie, pani odpowiada: „A, to nie pomagam”. Nie rozumiem takich reakcji. Przecież syn tej kobiety stanie się kiedyś dorosłym człowiekiem, nie daj Boże – sierotą. I co wtedy? Czy fakt, że ktoś jest niepełnosprawny intelektualnie, oznacza, że nie jest ludzka istotą i może pozostać bez pomocy, umrzeć w nędzy, pozbawiony godności? Nieraz słyszałam: „Dlaczego wydaje Pani społeczne pieniądze na debili?”. Na takie pytania nie odpowiadam. Kto z nas ma prawo rozsądzać, jakie życie ludzkie, czyje marzenia i potrzeby są więcej warte?
– Gdzieś z tyłu głowy dajemy sobie do tego prawo…
– Często cytuję naszego wielkiego rodaka św. Jana Pawła II: „Kimkolwiek jesteś, jesteś kochany. Pamiętaj, że każde życie, nawet bezsensowne w oczach ludzi, ma wieczną i nieskończoną wartość w oczach Boga”. Te słowa są dla mnie jedynym drogowskazem. Ludzkie istnienie jest przecież najwyższą wartością. Dlaczego politycy toczą spory o aborcję, a prawie żaden nie walczy o godne życie dla osób niepełnosprawnych? Dlaczego politycy zaczynają interesować się tą sprawą dopiero wtedy, gdy opiekunowie i rodzice takich ludzi okupują gmach Sejmu? Dla mnie jest to potworna hipokryzja.
– Czasami słychać głosy, że organizacje charytatywne wyręczają państwo.
– Wcale tak nie uważam. Po prostu jeśli mogę pomóc, to robię to. Nie oglądam się na innych albo nie tłumaczę swojej bezczynności tym, że daną sprawą powinny się zająć instytucje państwowe, a mnie nic do tego.
– Pewnie sama Pani doskonale wie, że funkcjonowanie państwa w sferze socjalnej potwornie szwankuje.
– Wiem. Niestety, wiem. Ta moja wiedza jest porażająca. Tu nie chodzi tylko o pieniądze. Nie może być tak, że młoda mama, zaraz po porodzie słyszy od lekarza: „Gratuluję, ma Pani piękną, zdrową córeczkę. Tylko musi ją Pani jakoś bardziej kochać, bo ma zespół Downa. Powodzenia”. I kobieta wraca do domu, świat się jej wali, a obok nie ma nikogo. Słyszałam takie opowieści. A co ma zrobić matka, która ma dziecko z porażeniem mózgowym? Zdaje sobie sprawę, że to dziecko jest bardzo inteligentne, mądre, ma tylko kłopoty z przykurczami i mówieniem. Gdy podda się je operacjom, kiedy się codziennie rehabilituje, może wrócić nawet do pełnej sprawności! A jak to u nas wygląda? Komu na tym zależy? Zwykle tylko rodzicom. A i oni często nawet nie wiedzą, że przysługuje im osiemdziesiąt dni rehabilitacji z NFZ. Na resztę muszą i tak zdobyć pieniądze. Moja fundacja pozyskuje pieniądze z PFRON i obejmuje opieką rehabilitacyjną około pięćdziesięciu osób rocznie. Widzimy tego efekty. Są choroby, które wymagają ciągłego rehabilitowania, bo inaczej postęp w zwalczaniu schorzenia się cofa. Rodzice wyprzedają majątki, by ratować albo usprawnić swoje dziecko. Prowadzę fundację wiele lat i wciąż nie potrafię pojąć, dlaczego osoby najsłabsze zawsze są spychane na społeczne obrzeża, a ich potrzeby się marginalizuje.
– Badania wykazują, że w Polsce wzrasta jednak wrażliwość społeczna.
– Pojawia się też coraz więcej oddolnych inicjatyw na rzecz wspierania osób nieszczęśliwie dotkniętych przez los. Społeczeństwo ma świadomość, jak wiele dobrego dzieje się na skutek przekazywania 1 proc. podatku organizacjom pożytku publicznego. Dzięki tej akcji Fundacja „Mimo Wszystko” wybudowała dwa ośrodki dla osób niepełnosprawnych, finansuje też ich leczenie, rehabilitację i edukację. Ten 1 proc. nie zastąpi jednak rozwiązań systemowych w opiece społecznej i zdrowotnej, nie zahamuje postępującej dehumanizacji w polskiej medycynie, o której z ogromną troską pisał prof. Andrzej Szczeklik. Wielokrotnie słyszałam od rozmówców w programie „Spotkajmy się”, że na przykład o wykryciu u nich choroby nowotworowej informowani byli na korytarzach, byle jak, bo lekarze albo nie mieli czasu na poświęcenie im uwagi, albo nie nauczono ich, jak w takiej sytuacji należy zachować się wobec pacjenta. A przecież stosunek lekarza do pacjenta jest kluczowy w procesie leczenia! Z drugiej strony – jeśli lekarzom każe się wypełniać dziesiątki dokumentów, zamiast dawać im czas na rozmowę z chorym i popatrzenie mu w oczy, to cóż…
‒ Nie trzeba być psychologiem, by rozumieć takie rzeczy.
– Znam przypadki, gdy ciężko chore osoby znoszą z uśmiechem straszliwe cierpienie, ponieważ nie są same. Otacza je miłość najbliższych oraz życzliwość otoczenia. Poznałam młodego mężczyznę chorego na mukowiscydozę. Umierał szczęśliwy w ramionach kochającej małżonki. Dlatego wiem, co jest najważniejsze w życiu z chorobą albo niepełnosprawnością. Wszystko kończy się na miłości i życzliwości. Marzę o życzliwej służbie zdrowia. Może wtedy prawo i przepisy staną się bardziej ludzkie i przejrzyste.
– Mówi Pani, że priorytetem Fundacji „Mimo Wszystko” jest pomoc dorosłym osobom z niepełnosprawnością intelektualną, ale – na przestrzeni blisko piętnastu lat – fundacja ta wsparła przecież leczenie, rehabilitację i edukację ponad 24 tysięcy beneficjentów w całej Polsce.
– W miarę możliwości działamy na rzecz całego środowiska osób niepełnosprawnych, w tym dzieci. W 2018 roku już po raz piętnasty zorganizujemy na krakowskim Rynku Głównym Ogólnopolskie Dni Integracji „Zwyciężać Mimo Wszystko”. Już teraz utalentowane wokalnie osoby niepełnosprawne nadsyłają zgłoszenia do 14. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, ogólnopolskiego, kilkuetapowego konkursu, który moja fundacja organizuje wspólnie z Telewizją Polską. Z kolei w marcu w krakowskim Teatrze Słowackiego odbędzie się gala finałowa Ogólnopolskiego Festiwalu Twórczości Teatralno-Muzycznej Osób Niepełnosprawnych Intelektualnie „Albertiana”…
– Jest jeszcze „Akademia Odnalezionych Nadziei” albo „Indeks Marzeń” – projekty, którymi Pani fundacja wspiera edukację osób niepełnosprawnych.
– Organizujemy również konkurs poezji dla osób niepełnosprawnych „Słowa, dobrze, że jesteście”, wyprawy off-roadowe… Poprzez te wszystkie działania staramy się zmieniać społeczny wizerunek ludzi z niepełnosprawnościami, ponieważ bardzo często osoby niewidome, poruszające się o kulach albo na wózkach traktuje się w Polsce jak obywateli drugiej kategorii. Dzięki moim doświadczonym chorobą bądź kalectwem rozmówcom w telewizyjnym programie „Spotkajmy się” odkryłam też, co tak naprawdę ich upokarza. Tym czymś nie jest nawet fakt, że wiele osób ich nie rozumie i odwraca się od nich, traktując niemal jak półludzi. Najbardziej uwłacza im, że tak naprawdę niczego się od nich nie wymaga, zupełnie jakby świat spisywał osoby niepełnosprawne na straty. A przecież w tych ludziach kłębią się talenty, pasje, marzenia. Na przykład stypendyści naszego „Indeksu Marzeń” osiągają znaczące sukcesy w nauce. Całkowicie sparaliżowany i oddychający za pomocą respiratora Janusz Świtaj, którego uhonorowano tytułem „Człowiek bez barier”, niebawem skończy psychologię na Uniwersytecie Śląskim, za wyniki w nauce otrzymał nawet nagrodę rektora tej uczelni. Dowodzi to jednego: jeśli osobom chorym i niepełnosprawnym trochę pomożemy, to wtedy w wielu przestrzeniach będą mogły normalnie funkcjonować, prześcigać nawet tych, którzy mają dwie ręce, dwie nogi i są zupełnie zdrowi. Oczywiście musimy pamiętać też o tych, którzy są trwale uszkodzeni i zawsze będą potrzebowali społecznego wsparcia.
– Dzisiejszy świat przesycony jest prośbami o pomoc. Nie wiadomo, na czyje błagania odpowiadać najpierw. Jakiej rady udzieliłaby Pani w tym względzie?
– Najbardziej boli mnie to, że do mojej fundacji przychodzą listy od osób chorych, niepełnosprawnych, starszych, które czują się całkowicie opuszczone. Opisują swoje przerażające historie, z których wynika, że nie mogą sobie w życiu poradzić. Pytam: „A czy ma Pani rodzinę?”. „Mam – słyszę odpowiedź. – Tylko że moja rodzina zupełnie się mną nie interesuje”. I Pan teraz pyta, czy mam radę, komu pomagać najpierw. W pierwszej kolejności wspierajmy naszych bliskich. Dowiedzmy się, czy nie mamy samotnych sąsiadów. Niektórzy sądzą, że aby nieść autentyczną pomoc, należy robić jakieś spektakularne gesty, mieć pieniądze. To nieprawda. W wielu wypadkach największym wsparciem jest uśmiech, uważna rozmowa, otwarcie się na drugiego człowieka. Jeśli uświadomimy to sobie naprawdę głęboko, to nasz świat z pewnością będzie lepszy i piękniejszy. Wtedy również my będziemy odczuwali radość w naszej codzienności. Pomagajmy więc innym, uśmiechajmy się do nich. Bądźmy szczęśliwi.
„Pielgrzym” 2018, nr 3 (736), s. 14-17