Zawód wykonywany – Wincenty Łaszewski

Jeden z moich znajomych jest cukiernikiem i – jak się śmieje – piecze tak dobre ciasta, że wykupują mu wszystko. Oznacza to, że sam nie może ich jeść i to dlatego taki z niego chudziak. Drugi jest jakimś CEO w firmie i oczywiście jest bardzo tajemniczy – dowiem się najwyżej, co je w pracy na drugie śniadanie. Trzeci to fizyk z politechniki, który gada do robotów, a ja nie śmiem go pytać, czy one już gadają do niego.

REKLAMA

Moja bliska znajoma jest psychologiem. Cenię ją, bo na stawiane pytania najpierw marszczy się jak nowo narodzony jamnik i nigdy nie wyciąga z zamrażarki gotowych odpowiedzi. Inna znajoma sprzedaje w sklepie, a ja kupuję właśnie tam, nawet jeśli jest nieco drożej, bo jej śmiech jest bezcenny. I tak dalej… Wystarczy się rozejrzeć wokół, by zobaczyć, ilu blisko nas żyje ciekawych ludzi.

Historyjka telewizyjna

Wszyscy wymienieni panowie i panie wykonują swoje zawody z oddaniem i są w nich zawodowcami. Ciekawe, że nie każdy, kto ma zawód, jest zawodowcem, prawda? Oni są, a poza tym mają ze sobą jeszcze inną wspólną „jakość”. Na ich liście znajomych znajduje się ten sam jegomość. Jestem nim ja. A jaki jest mój zawód? Odpowiedź znajdzie się w poniższej historyjce.

Dawno, dawno temu zostałem „przywędrowany” (forma bierna, bo nie miałem na to najmniejszej ochoty) do którejś z telewizji. Nawet nie pamiętam, co to była za stacja. Nim posadzili mnie przed trzema kamerami, dali mi do ręki kartkę papieru – miałem wypełnić jakiś kwestionariusz. Imię, nazwisko i takie tam różne dane wrażliwe. W ostatniej linijce przed szeregiem kropek, bym przypadkiem nie pisał krzywo, odczytałem wydrukowane wersalikami: zawód. Ponieważ jestem człowiekiem nader skomplikowanym, pytanie okazało się dla mnie za trudne. Dogoniłem biegającego po studiu pana kierownika i zawołałem: „Jaki zawód mam wpisać? Wyuczony czy wykonywany?”. Gość stanął jak wryty, spojrzał na mnie jak na przybysza z kosmosu, wycedził: „Wykonywany” i pobiegł dalej. Okej, już wszystko jasne – pomyślałem.

Przy pisanym wielkimi literami słowie „zawód” napisałem tak samo wielkimi literami słowo „ojciec”. Kiedy pan-wszędzie-biegający podszedł do mnie, by przypilnować podpinania mnie pod mikrofon, spojrzał na kartkę i przeczytał, co na niej namazałem, wskazując na ostatnią linijkę formularza, krzyknął (chyba) wściekły: „Co pan tu napisał?”. „Zawód wykonywany – odpowiedziałem rzeczowo. – Prawdę. Mój zawód to ojciec”.

Myślę, że większość pań i panów znanych mi i mi nieznanych wpisałoby podobne słowo. Naszym zawodem wykonywanym jest bycie rodzicem, a najważniejsza dla nas rzecz to być w tym zawodowcem. A że mamy jeszcze pracę, którą wykonujemy? To sprawa  drugiego rzędu. Pracy się nie kocha, pracę się co najwyżej lubi. Kocha się ludzi. A tam gdzie miłość – przepraszam za wysokie tony – tam nasze szczęście i sens życia.

„Człowiek interesuje się tylko samym sobą”

„Zawód ojciec”. To wszystko byłoby zaprzeszłe, bo moje maluchy są już dużuchami wykluwającymi się na dorosły świat. Ale pozostał mi jeszcze jeden skarb, nawet kiedyś pisałem na łamach „Pielgrzyma” o historii jego pojawienia się w naszym domu. To dziecko z Zespołem Downa, już jedenastolatek, który jest dla mnie najpiękniejszym człowiekiem we wszechświecie. Właśnie w jego kontekście napiszę słowo o moim zawodzie wyuczonym.

Raz po raz w klasie Stasia pojawia się jakaś mama albo tata, by przeczytać dzieciakom wybraną przez siebie bajkę. To taka promocja czytelnictwa, pewnie tym ważniejsza, że większość dzieci nie umie (obym mógł dopisać słowo „jeszcze”) czytać. Kiedy szanowni Czytelnicy przesuwają właśnie wzrok po tym tekście, ja być może siedzę właśnie w szkole i czytam szóstce dzieciaków przygotowaną bajkę. Zgadnijcie, o czym będzie historyjka. O nich samych.

Uwaga na marginesie: czytałem przed laty „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka. Natknąłem się w tej powieści na zdania tak niezwykłe jak oglądanie fajerwerków. Przeczytałem: „Oczywiście człowiek interesuje się tylko samym sobą. Jeśli dana opowieść nie mówi o słuchaczu, nie będzie jej słuchał. Tutaj stawiam regułę: wielka i trwała opowieść musi być o każdym, bo inaczej nie przetrwa. To, co dalekie i obce, nie jest interesujące…”.

Otóż to! To dlatego teologia potrafi być taka fascynująca! Szczególnie ta opowiadająca o Matce Najświętszej. Ona opowiada o mnie. Pamiętam, jak na progu dorosłości stawiałem sobie (jak każdy w tym wieku) wielkie egzystencjalne pytanie o to, kim jestem, po co pojawiłem się na świecie, jaki jest sens mojego życia. Uchylę rąbka tajemnicy i odpowiem na pytanie, dlaczego zająłem się mariologią. Pewnego dnia zrozumiałem, że wszystkie moje pytania mają odpowiedź w Niej – najdoskonalszym człowieku, tym niezepsutym stworzeniu – bez piasku w mechanizmie, bez awarii i rdzy. Ten człowiek to wzór, jak żyć, gwarancja szczęścia i spełnienia. Zafascynowałem się mariologią, bo „człowiek interesuje się tylko samym sobą”.

Więc pojawił się „bobas”

Mój zawód wyuczony? Pewnie powinienem wystukać słowo „pisarz”, choć to określenie jakoś do mnie nie pasuje. Ostatnio wykorzystałem swój zawód wyuczony, by może choć odrobinę lepiej zrealizować mój zawód wykonywany. Postanowiłem napisać bajkę i jej bohaterami uczynić wszystkie dzieci z niepełnosprawnością z klasy mego Stasia.

Książeczkę zatytułowałem „Bobas” i nawet oddałem pliki do drukarni („aż” 30 egzemplarzy). Bohaterem uczyniłem hipopotama, którego dzieci narysowały na kartce i który na skutek zaklęcia – pełnego ćwiczeń logopedycznych (niech trenują języki!) – zniknął, by pojawić się pod stołem (drugie zaklęcie sprawia, że Bobas wraca na kartkę).

Zaczynają się wesołe przygody hipopotama – i dzieci – łącznie z ratowaniem Bobasa z ZOO. Na końcu pojawia się decyzja, by zwierzaka nie wyciągać już z kartki, bo to dla niego i otoczenia niebezpieczne. A ponieważ także on powinien być szczęśliwy, „by nie było mu nudno, dokleimy mu kilka nowych kartek, na których narysujemy mu to, co lubi. Na pewno na jednej znajdą się frytki. Może też jezioro, by mógł się kąpać. I domek, gdyby padało…” . Bobas zgodza się chętnie. Chce zostać na takich kartkach.

Przeczytam ostatnie słowa, zgoda? Najpierw jednak wyjaśnienie: „Pewnie pamiętacie, że gdy któryś z rodziców przychodzi czytać w klasie jakąś historyjkę, jego synek czy córeczka dostaje na cały dzień do domu misia. Misia-czytelnika. A teraz? Teraz dzieci chciały w nagrodę wziąć do domu hipopotama Bobasa”.

I zakończenie: „Jeśli ktoś chce zabrać ze sobą do domu naszego hipcia, bierze ze sobą kartkę z Bobasem. Ale koniecznie razem z nią także inne kartki. Muszą być frytki, sok, woda do pływania, domek. Co mówicie, Alisa i Wiki? Że w okienku domku narysujecie jego mamę, by był jeszcze szczęśliwszy? Tak? I tatę? I braciszka, i może siostrzyczkę? Niech nie będzie sam?

Suuuuper. To będzie najszczęśliwszy Bobas na świecie. Przepraszam: najszczęśliwszy hipopotam”.

Każdy ma prawo do szczęścia. Do niego stworzył nas Bóg, po to Jego Syn stał się człowiekiem, po to umarł na krzyżu i zmartwychwstał. Od strony teologii dopowiem ważne słowo: Pan chce, byśmy byli szczęśliwi już tutaj!

Życzę, by Państwo jako rodzice w swych zawodach wyuczonych i wykonywanych byli szczęśliwi, a Państwa dzieci były najszczęśliwsze. Autor.

Wincenty Łaszewski

„Pielgrzym” [16 i 23 kwietnia 2023 R. XXXIV Nr 8 (871)], str. 28-29

Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *