Niechciany pacjent – Adam Hlebowicz

Wychowaliśmy się na jednym osiedlu. Wtedy, w latach siedemdziesiątych, to dużo znaczyło. Telewizja była skromną propozycją, w domach nie było komputerów, posiadanie telefonu należało do luksusu. Dzieciarnia i młodzież spędzały czas na wspólnych podwórkowych zabawach, grach, rywalizacji. Z Andrzejem zaprzyjaźniliśmy się dzięki wspólnym zainteresowaniom muzyką.

REKLAMA

Czarne, zachodnie winyle z nagraniami ulubionych zespołów to był powód do dumy i nawet pewnego wyróżnienia w towarzystwie. Chętnie chodziło się zatem do domów tych kolegów, którzy posiadali czarne krążki. Wiedzieliśmy wszystko o muzykach, obudzeni w nocy, potrafiliśmy wymienić po kolei utwory zamieszczone na płycie konkretnego wykonawcy.

Potem nasze drogi się rozeszły. Studia, wyjazd na drugi kraniec Polski, małżeństwo, rodzina, praca. Po kilku latach dowiedziałem się, że mego kolegę z dzieciństwa dotknęła tragedia. Połowa lat dziewięćdziesiątych. Wielu młodych Polaków wyruszyło za lepszym życiem w różne strony świata. Andrzej wybrał Grecję. Wraz z kolegą pracowali na budowach, odkładali pieniądze. Gorące, greckie lato, wyprawa pod Ateny, pływanie, skoki do wody. Ostatni skok Andrzeja w życiu skończył się tragicznie. Podwodna skała, złamany kręgosłup, paraliż od pasa w dół, dodatkowo jedna ręka nie do końca sprawna. Szpital, rehabilitacja. Praca była „na czarno”, żadnego ubezpieczenia. Przyjaciel, z którym pracował w Grecji, ściągnął go do Polski. Andrzej był jedynakiem. Mama szybko zmarła. Ojciec, drugi raz ożeniony, zapomniał o synu. Pozostała egzystencja w Domach Opieki Społecznej. Dzięki życzliwym ludziom i wsparciu księdza z miejscowości, w której się wychowaliśmy, udało się umieścić Andrzeja w przyzwoitym DPS w Pucku.

Tam się spotkaliśmy po latach. Właściwie niezmieniony, nadal tryskający humorem, lubiany przez otoczenie, choć na co dzień przykuty do łóżka lub wózka na kółkach. Udało się wspólnie wybrać na jeden, dwa koncerty rockowe, namiastki normalnego życia i wspomnień z młodości. Mimo dobrej opieki powracał temat odleżyn, naturalna skłonność organizmu w sytuacji, gdy jest się osobą leżącą. W październiku zadzwonił: jestem już czwarty miesiąc w kolejnym szpitalu, odleżyny się pogłębiają. Kolejna rozmowa, słowa wypowiadane w gorączce. Grono przyjaciół zaczęło szukać pomocy dla kolegi. Doświadczony menedżer z branży medycznej, gdy przedstawiłem mu sytuację Andrzeja, orzekł: „No tak, niechciany pacjent. Taki bez pieniędzy, z najskromniejszym ubezpieczeniem, taki, którego żaden zakład opieki zdrowotnej nie chce”. Nie wierzyłem. Jednak to doświadczony menedżer miał rację. Andrzej nie żyje. Zmarł, bo nie udzielono mu na czas właściwej pomocy. Odszedł, bo specjalistyczne szpitale odmawiały jego przyjęcia, leczenie było za wolne, nieskuteczne. Miał 53 lata.

Adam Hlebowicz

„Pielgrzym” 2017, nr 1 (707), s. 5

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *