Odławiacze bobrów – Tomasz Kubaszewski

REKLAMA

Bóbr to groźny przeciwnik. Inteligentny i przebiegły. Wyposażony w dodatku w zęby, które przegryzają drzewa, więc z ludzką ręką poradzi sobie bez problemu. Akcja odławiania to zadanie dla odważnych.


– Cały czas trzeba uważać i ani na chwilę nie można stracić koncentracji – mówi Wojciech Misiukiewicz, leśnik, pracownik Wigierskiego Parku Narodowego i szef firmy odławiającej bobry.
Suwalscy „odławiacze bobrów” swoje usługi świadczą na terenie całego kraju. Mogą podjąć się każdego wyzwania. Roboty nie brakuje, bo w Polsce działa jeszcze tylko jedna podobna firma. A bobry tak się rozpanoszyły, że trudno nad nimi zapanować. Skarb Państwa wypłaca odszkodowania za straty spowodowane przez pięć gatunków zwierząt: rysie, wilki, żubry, niedźwiedzie i właśnie bobry. Przy czym 95 procent wszystkich wypłat jest za straty wywołane działalnością tych ostatnich.
– Nie każdy nadaje się do odławiania tych zwierząt – zastrzega Wojciech Misiukiewicz z Suwałk. – To zajęcie dla pasjonatów, a przy tym ludzi wytrzymałych na trudy. I odważnych! Dotyczy to zresztą także naszych psów. Bez nich byśmy sobie nie poradzili.

Można zjeść potrawę z bobra
Bobrów w Polsce kiedyś było bardzo dużo. W średniowieczu zamieszkiwały niemal cały teren naszego kraju. Polowano na nie głównie ze względu na futro, ale też mięso i zęby. Przez jakiś czas bobrowe skóry były nawet czymś w rodzaju waluty, którą ludzie płacili podatki.
Przez setki lat zwierzęta te znajdowały się pod ochroną, ale odłowów nikt nie kontrolował. Pod koniec XIX wieku wydawało się, że bobry zostały w naszej części Europy skutecznie wytępione. Szacuje się, że po II wojnie światowej w Polsce zostało raptem zaledwie 130 osobników.
Potem rozpoczął się program reintrodukcji bobrów. Efekt był taki, że populacja odrodziła się niemal w pełni. Pod koniec minionego wieku było już wiadomo, że udało się uratować bobry przed wyginięciem. Pojawiła się nawet obawa, czy z ochroną tych zwierząt przypadkiem nie przesadziliśmy… Bo bobry zaczęły się panoszyć. Przez ich tamy rolnicy mają zalane połacie pól. Na innych terenach wody z kolei brakuje i wszystko wysycha. Zwierzęta te niszczą też drzewa oraz gospodarstwa rybackie. A odszkodowania wypłacane przez państwo wszystkich strat nie rekompensują.
– Tych konfliktów na styku bóbr–człowiek zrobiło się rzeczywiście bardzo dużo – przyznaje Wojciech Misiukiewicz, który jest jednym z najlepszych w Polsce specjalistów od tych zwierząt, autorem wielu publikacji, współautorem Krajowej Strategii Gospodarowania Populacją Bobra.
Dzisiaj bobry nie znajdują się już pod całkowitą ochroną, lecz pod częściową. Oznacza to, że można je przemieszczać z miejsca na miejsce, a nawet do nich strzelać. Ba, w restauracji całkiem legalnie da się nawet zjeść z nich potrawę.
Bobry są jednak bardzo sprytne i wcale nie tak łatwo dają się upolować. Jeżeli ktoś naprawdę chce pozbyć się problemu, musi wezwać specjalistów. Ci wyłapią wszystko, co do osobnika.
Nikt, rzecz jasna, nie idzie na żywioł. Jeżeli bobry stają się w danym środowisku nie do wytrzymania, właściciel terenu musi najpierw załatwić odpowiednie pozwolenia w Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska. W dokumencie wszystko dokładnie się określa – ile osobników można wyłapać i gdzie mają być przeniesione. W grę wchodzą wyłącznie tereny należące do Skarbu Państwa.

Bez psa nic by się nie udało
Każdy wyjazd „na bobry” to osobne wyzwanie. Nigdy do końca nie wiadomo, jakie problemy zastanie się na miejscu.
– Mamy grupę znakomitych, doświadczonych fachowców – opowiada Wojciech Misiukiewicz. – Są silni oraz bardzo odważni.
Bobry to agresywne, dzikie zwierzęta. Potrafią rzucić się na człowieka. Wtedy w ruch idą zęby. Te same, które ścinają drzewa nawet o metrowej średnicy! Trzeba mieć znakomity refleks, by uniknąć ugryzienia. Inaczej można stracić nawet całą rękę, o palcach czy różnego rodzaju poważnych ranach nie wspominając.
Ludzie muszą być odpowiednio ubrani. Tak, by możliwe było przebywanie w wodzie przez wiele godzin. Tym bardziej, że bobry są najłatwiejszym celem jesienią, kiedy robi się coraz zimniej.
– Zaczynamy zwykle o godzinie 7 – opowiada Misiukiewicz. – Najczęściej około godziny 15–16 jest już po wszystkim. Ale zdarzały nam się odłowy, które trwały cztery dni. A w zdecydowanej większości przypadków nasze działania prowadzimy podczas mrozu lub deszczu.
Przeciwnik jest godny. Bóbr to jedno z nielicznych zwierząt, które potrafi dostosowywać otoczenie do własnych potrzeb. Nie tylko buduje tamy na wodzie, ale też tworzy skomplikowane konstrukcje, jakimi są żeremia. Czasami mają one kilka kondygnacji. To taki rodzaj starannie zaplanowanego domu – służącego nie tylko do mieszkania, ale też do ucieczki, gdyby pojawiła się taka konieczność.
Każda akcja zaczyna się tak samo – od namierzenia miejsca, gdzie zwierzęta przebywają i rozstawienia w pobliżu specjalnych sieci. Takich, żeby bobrowe zęby ich nie przegryzły. Wtedy do akcji wchodzą psy.
– Wyjeżdżamy zwykle w składzie 4–5-osobowym – mówi Misiukiewicz. – Zabieramy ze sobą również trzy psy.
Te muszą być szczególnie wyselekcjonowane. Spośród 5–6 zazwyczaj nadaje się jeden. Najlepsze są mieszańce foksteriera. Do odłowów wykorzystuje się też jagdteriery. Pies musi być przede wszystkim odważny. Wczołguje się w ciemne żeremie i goni za bobrem. Z drugiej strony, nie może być tak agresywny, by wszystko, co spotka na swojej drodze od razu zagryzać.
Psy mają szczególne przywileje. Co pewien czas trzeba dać im odpocząć. Bo sporo czasu spędzają w niedotlenionych żeremiach, a poza tym, co tu kryć – ostro tam walczą.
Wojciech Misiukiewicz i jego ekipa wyłapują wszystkie bobry, jakie w danym miejscu się znajdują. – Czasami są to wielopokoleniowe rodziny – opowiada szef firmy. – Zdarzało się nam za jednym razem łapać nawet i po 10 osobników!
Ekipa „łapaczy bobrów” jeździ po całej Polsce. Wspominają, że w jednym miejscu zwierzęta te tak spenetrowały okolicę, że zagrożona była cała linia energetyczna. Słupy mogły po prostu runąć. Gdzie indziej działalność bobrów o mały włos nie doprowadziła do podtopienia zabytkowego dworku. W kolejnym miejscu – cerkwi. W jeszcze innym – dzięki odłowieniu właściciel stawów rybackich uniknął bankructwa. W grę wchodziły też nieodwracalne uszkodzenia publicznej drogi czy wałów przeciwpowodziowych. W każdym wypadku straty liczone byłyby przynajmniej w dziesiątkach tysięcy złotych. Czasami bobry zadomowiają się bardzo blisko ludzi, nawet w miejskich parkach. I to też nie jest właściwe dla nich miejsce.
Żaden odłów nie jest łatwy. Zdarza się, że bobry tak się ukryją, iż jedynym wyjściem jest wypompowanie wody, na przykład ze stawu. Najpierw więc muszą pomóc strażacy, a dopiero później można zwierzęta pojmać.
– Każda nasza akcja jest pod ścisłą kontrolą, jest dokładnie opisana i udokumentowana – dodaje Misiukiewicz. – Sporządzamy szczegółowy protokół i przedstawiamy odpowiedniej terytorialnie Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska dokumentację fotograficzną.

Koniec z ochroną?
Co dalej będzie się działo z bobrami? – Warto zrobić wszystko, co się tylko da, by te sympatyczne zwierzęta nie wchodziły ludziom w drogę i nie były traktowane jako szkodniki – uważa Misiukiewicz.
Bo jeśli dzisiaj posłucha się tego, co mówią rolnicy, choćby z gminy Sztabin, gdzie „gospodarka wodna” jest prowadzona głównie przez bobry, pachnie to mordem na masową skalę. Bez względu na jakąkolwiek ochronę. I każdy sąd mógłby znaleźć wiele okoliczności łagodzących.
Misiukiewicz przypomina, że bobry nie są już dzisiaj zagrożone w jakikolwiek sposób. Niektóre kraje robią, co tylko mogą, żeby swoje populacje ograniczać. Tak dzieje się choćby w Niemczech czy w USA. Za oceanem w majestacie prawa niszczy się nawet żeremia.
– Jestem za tym, aby to zwierzę stało się gatunkiem nie chronionym, lecz łownym – tłumaczy Misiukiewicz. – Dla myśliwego będzie to cenne trofeum, szczególnie jeśli chodzi o futro. Jednak skarb państwa w dalszym ciągu powinien pokrywać straty, które bobry wyrządzają.
Pewne jest, że walka łatwa nie będzie. Bobry, gdy już opanują jakiś teren,  niechętnie się z niego się wyprowadzają. Żeremia zniszczone za dnia, potrafią odbudować nocą. A jak jedną rodzinę się wyłapie, to niedługo pojawia się na jej miejsce następna. Niektórzy twierdzą, że to swoista walka z wiatrakami. Zdaniem Wojciecha Misiukiewicza, człowiek może ją jednak wygrać. Dla obopólnego dobra – i zwierząt, i swojego.

Tomasz Kubaszewski



„Pielgrzym” 2016, nr 14 (694), s. 22-24

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *