W obronie polskich, słowiańskich, małych orzechożerców jestem gotów nabić na widelec jankeskiego intruza.
Za kilka dni, jak co roku, zadzwonię do mojego brata. Zapytam go, jaką tym razem chce zjeść wołowinę w pierwszy dzień święta Bożego Narodzenia. To zaczyna być taka nasza mała tradycja. Ja zapewniam kawał wołowego mięsa, brat natomiast znosi do domu różne rzemieślnicze piwa, łącznie ze słynnym Barely Wine, dojrzewającym rok w beczkach po burbonie i kosztującym milion złotych.
Była już wołowina po burgundzku, wołowina tataki i żeberka z sosem bbq. Wiem, wyjątkowo nie polskie potrawy. Ale zapewniam was, że na tym samym stole nie zabrakło bigosu, smażonego karpia, najróżniejszych pierogów i śledzi, ryb w galarecie, pieczonej gęsi i kaczki, a także słodkich, domowych wypieków. Tak już na święta mamy – w wigilię tradycja aż trzeszczy, a w dni świąteczne dopuszczamy do lekkiego fusion. Naprawdę lekkiego. Gdybyśmy chcieli z bratem doprowadzić mamę do apopleksji, a kuzynki do pisku i ucieczki, sięgnęlibyśmy po tradycję na przykład z Peru.
Cóż, w Ameryce Południowej pieczona świnka morska jest przysmakiem od tysięcy chyba lat, a szczególnie radośnie spożywana jest w czasie Bożego Narodzenia. W katedrze w Cuzco zobaczycie nawet namalowaną „Ostatnią Wieczerzę”, na którym to obrazie Pan dzieli się z apostołami właśnie świnką. Za to u nas kupienie w sklepie zoologicznym Punia i Miśka, a potem zrobienie z nich pieczeni na rożnie nie spotkałoby się ze zrozumieniem.
Ba, nie musimy patrzeć aż za ocean. Od bodaj dziesięciu lat w niektórych brytyjskich sklepach można kupić mięso wiewiórki. Nie, nie, nie mam na myśli naszych słodkich rudzielców, a większą wiewiórę szarą, która sprowadzona z USA wypiera w Europie rodzimy gatunek. Stąd dość dziwny pomysł, żeby ją jeść. W obronie naszych polskich, słowiańskich, małych orzechożerców jestem gotów nabić na widelec jankeskiego intruza, ale wątpię, by udało nim się zastąpić dostojnego, szlachetnego karpia.
Pewnie nie zrobi tego także skandynawski lutefisk. Przeczuwacie zapewne, że będzie to coś dziwnego, znając ichnie skisłe i śmierdzące wynalazki. Częściowo macie rację. Przed świętami Bożego Narodzenia ta część populacji Szwecji i Norwegi, która nie ma na imię Muhammad albo Aziza, masowo wykupuje sztokfisze, czyli suszone na powietrzu dorsze. Rybę należy moczyć w wodzie przez kilka dni, zmieniając płyn dwa razy dziennie, a potem wsadzić ją na 2–3 dni do ługu sodowego. Po tym zabiegu ponownie trzeba wymoczyć przez kilka dni dorsza, bo inaczej od ługu spuchniecie i eksplodujecie. Gotowa ryba ma z pewnością niezapomniany zapach i jest galaretowata. Teraz można ją upiec lub ugotować. Tak, tak, możemy się popukać w głowę, patrząc w stronę Skandynawii. Nie prościej wcisnąć w galaretę świeżego, ugotowanego pstrąga czy łososia?
Za to ciekawa jest tradycja z Hiszpanii i jak znam dzieciaki, z radością powitałyby ją na naszej wigilii. Tam pod każdy opłatek wsadza się turron. To nugat z orzechami, sprasowany na kostki i pokrojony w plastry. Przy okazji dzielenia się opłatkiem rodzina i przyjaciele łamią się kawałkami słodkości.
Przed nami cudowne, ważne święta. Życzę wszystkim niezapomnianych, ciepłych chwil i wielu wzruszeń, a także ciekawych kulinarnych doznań. I mam nadzieję, że nikt nie zaproponuje bigosu ze świnką morską wytarzaną w ługu. Wesołych Świąt!
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” 2017, nr 26 (732), s. 37