Oficjalnie deser Halo-halo powstał w latach 20. lub 30. na rynku Quinta w Manili. Nie wierzę w to. Jestem przekonany, że moja wersja okoliczności skomponowania tego dziwoląga jest bliższa prawdy.
Była ciemna, pochmurna noc. W gabinecie prezydenta Filipin zebrali się wszyscy członkowie rządu i szefowie służb. Nad konferencyjnym stołem unosiły się kłęby dymu z cygar. Prezydent odstawił filiżankę kawy. Był ponury.
– Panowie, musimy wymyślić coś, co rozsławi filipińską kuchnię. Bo na razie cały świat uważa, że jest nudna. I śmieje się z niej! – prezydent uderzył pięścią w stół.
Zapadło milczenie. Tylko pod sufitem smutno jęczała klimatyzacja. Gdzieś zaskrzypiał skórzany fotel.
– Może zimny deser? – zaproponował nieśmiało minister spraw zagranicznych.
– Dobre. U nas zawsze jest gorąco, turyści z radością będą się chłodzić lodami – minister spraw wewnętrznych wypuścił z ust kółka dymu.
– Musimy promować lokalne produkty! – szef resortu rolnictwa zerwał się z krzesła. – Proponuję lody z pochrzynu skrzydlatego! Mają niebieskawo-fioletowy kolor. Skojarzą się z jagodami – minister usiadł i poprawił krawat w paski.
– Powinno być efekciarsko… – zadumał się minister kultury. (…)
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze Pielgrzyma