Przed podróżą nasze życie było jednym wielkim wyścigiem. Mogłabym porównać nas do życiowych maratończyków. 5.30 pobudka. 6. szybkie śniadanie i wyjazd do szkoły. 7.30 praca. Wieczorem to samo: kolacja, lekcje i spać. Czasami dodatkowe zajęcia pozalekcyjne – angielski, pływalnia, tenis…
Pewnego wieczoru, kiedy kolejny raz – czytając książkę córce – zasnęłam, zmieniło się wszystko. Łucja oznajmiła, że jestem najgorszą mamą na świecie, i postanawia zastąpić mnie audiobookiem. Wyprosiła mnie ze swojego pokoju, a ja zaczęłam się zastanawiać, jakim jestem rodzicem. Czego nauczyłam dziś wieczorem moją córkę? Czy moje dzieci przyszły na świat po to, aby uczestniczyć w jakimś wyścigu…?
Długo rozmawiałam z mężem i postanowiliśmy to zmienić. Ratunkowym kołem miało być marzenie dotychczas zawsze odkładane. Rodzinna podróż dookoła świata.
Sprawa nie była jednak łatwa, bo otaczali nas malkontenci, którzy na mój pomysł reagowali tak:
– Jak możesz zrobić to swoim dzieciom! Rok bez szkoły! – to przyjaciółka.
– Jesteś egoistką. Kosztem dzieci realizujesz swoje marzenia – to ciotka. (…)