Jedenastego grudnia 1981 roku Ryszard Biliński wypłynął z Gdyni na statku MS „Szczawnica” w ostatni – jak się okazało – rejs do Afryki. Dwa dni później w Polsce wprowadzony został stan wojenny. Biliński wraz z kilkoma kolegami podejmuje decyzję o zejściu ze statku w jednym z zachodnich portów. Opowiada o tym w rozmowie z Iwoną Demską.
– Jak dowiedzieliście się o tym, co się stało w Polsce?
– Wypłynęliśmy z Gdyni i kiedy statek był już w kanale La Manche, dowiedzieliśmy się, że w kraju coś się dzieje. Pamiętam, że była wtedy bardzo brzydka pogoda i kapitan zdecydował się na postój. Schowaliśmy się za jakąś wysepkę, żeby nie wychodzić na Zatokę Biskajską, i wtedy właśnie dotarła do nas ta informacja. Przyszedł z nią radiooficer, który nasłuchiwał zagraniczne radiostacje i usłyszał o dziwnych ruchach w Polsce. Na początku to były tylko szczątkowe wiadomości, dopiero po południu dowiedzieliśmy się, że w kraju ogłoszono stan wojenny. Informacje były jednak nadal skąpe, ponieważ została zerwana łączność z krajem.
– Pierwsza myśl po usłyszeniu tej informacji?
– Szok. I jestem przekonany, że gdyby w pobliżu był jakiś port, część z nas zeszłaby od razu ze statku. Byliśmy przerażeni i wściekli, że wszystko, co wywalczyła „Solidarność”, również ten optymizm, zostało zaprzepaszczone. Na początku nie mówiłem głośno, że chcę zostać, ale gdzieś w środku czułem, że nie wrócę do Polski.
– Miał Pan wtedy już rodzinę – żonę i małą córeczkę. Pojawiały się pewnie pytania, co z nimi będzie.
– Oczywiście! Miałem czas na przemyślenie tego wszystkiego. Płynęliśmy do Afryki Zachodniej i wiedziałem, że tam nie zejdę ze statku. Dopiero w drodze powrotnej zdecydowałem, że będzie to Dania. Miałem tam znajomych, poza tym chciałem być jak najbliżej rodziny.
– Żona i córka wiedziały o Pana planach? (…)