Choroba nowotworowa sprawiła, że stał się popularny, zaś sposób, w jaki ją przeżywa, u wielu ludzi budzi szczery podziw. Żyje intensywnie, pewnie bardziej dla innych niż dla siebie. Praca w puckim hospicjum i troska o rozwój tej instytucji stały się jego powołaniem. Jak sam przyznaje, „wali prawdą między oczy”. Tak wyraża swój sprzeciw wobec zła.
Z ks. dr. Janem Kaczkowskim rozmawia Anna Gniewkowska-Gracz
– Lubi Ksiądz określenie „onkocelebryta”?
– Lubię. Sam siebie tak nazwałem i to zupełnie świadomie. Jestem rozpoznawalną gębą, chciałem jednak, żeby było w tym wizerunku coś skromnego. Celebryci na ogół znani są z tego, że są znani. Nie jestem więc celebrytą bez przydomku. Na szczęście nie jestem też katocelebrytą. Nie brakuje aktorów czy piosenkarzy, którzy na swoim chrześcijaństwie albo nagłym nawróceniu robią forsę. Ja jestem onkocelebrytą i głównie jestem znany z tego, że mam raka.
– Ale również z prowadzonej działalności.
– Tak, ale gdyby nie mój nowotwór, mało kto by o tym słyszał.
– Gdyby nie choroba, media nie poświęcałyby Księdzu tyle uwagi?
– Zdecydowanie. Dlatego, jeśli przy okazji „bycia na świeczniku” można powiedzieć kilka sensownych rzeczy, to ja się z tego bardzo cieszę. Niech to dociera do jak największej rzeszy ludzi.
– Księdza popularność stała się sposobem na pozyskanie wsparcia dla hospicjum.
– Jeśli mówimy o „celebrytyzmie”, nie możemy uciec od pieniędzy. Jedno służy drugiemu. Im bardziej ja jestem znany, tym bardziej znane jest puckie hospicjum. Zawsze jednak staram się uciekać od banalnego występowania na ambonie z tzw. żebraczym kazaniem, w którym zawiera się prosty schemat trzech punktów: wskazany przykład, apel do sumień i apel do portfeli, przeplatane prośbą o modlitwę. Nie chcę, żeby mówienie o mojej chorobie było nachalnym wyciskaniem łez. Jeżeli o niej wspominam, co zresztą trudno ukryć – widać przecież, jak się poruszam – to tylko po to, żeby być bardziej wiarygodnym.
– O czym mówi Ksiądz na kazaniach, aby zaapelować do hojności wiernych? (…)