„Niech Ojciec nie myśli, że moje życie duchowe jest usłane różami – to kwiaty, których prawie nigdy nie spotykam na swej drodze. Całkiem przeciwnie, dużo częściej za swą towarzyszkę mam ciemność”. Powyższe słowa, zaczerpnięte z prywatnych pism Matki Teresy z Kalkuty, oddają istotę jej apostolstwa, którą pozostawiła swoim duchowym uczniom – Misjonarzom Miłości.
Działalność Misjonarzy Miłości, wbrew wszelkim pozorom, nie polega na jakichś medialnie nośnych dziełach socjalnych, lecz na odkrywaniu głębi, która płynie ze zjednoczenia z Chrystusem. A to często wiąże się z brakiem spektakularnych owoców.
Od wielu lat interesuję się duchowością i dziełami, które pozostawiła dzisiaj jeszcze błogosławiona, a niebawem (od 4 września 2016) już święta Matka Teresa z Kalkuty. Swoje poszukiwania realizowałem poprzez poznanie Jej duchowości od „zakrystii”, dzięki temu, że miałem możliwość przebywania we wspólnotach męskich założonych przy Jej współudziale.
Moja przygoda z Misjonarzami Miłości (Ojcami) rozpoczęła się już w czasach seminaryjnych, gdy po raz pierwszy udałem się do Rzymu, gdzie znajduje się ich dom formacyjny. Później właściwie co roku wracałem do Wiecznego Miasta. To, co uderzyło mnie we wszystkich wspólnotach (mam na myśli zarówno Ojców, Braci Aktywnych i Braci Kontemplacyjnych, bo aż trzy męskie gałęzie należą do Rodziny Misjonarzy Miłości), to ich radykalizm w realizacji wskazań pozostawionych przez Matkę Teresę. Ścieżki wytyczone przez Błogosławioną można by scharakteryzować, wskazując na cztery najważniejsze elementy.
Po pierwsze, Misjonarze Miłości to ludzie, którzy umiłowali modlitwę. W ich przekonaniu nie istnieje jakakolwiek działalność charytatywna bez spotkania z Bogiem w cichej lub wspólnotowej adoracji. Przekonałem się o tym wręcz namacalnie, kiedy przebywałem u Braci Aktywnych w Paryżu i w Manchesterze. Każdą posługę – odwiedzanie miejsc, gdzie przebywali bezdomni (metro, szałasy, ulice, nory), nawiedzanie ludzi chorych, karmienie bezdomnych itp. – zawsze poprzedzała modlitwa. Misjonarze Miłości do tego stopnia realizują potrzebę modlitwy, że odmawiają ją nawet, poruszając się różnymi środkami komunikacji. Pamiętam zabawną sytuację, gdy w metrze recytowaliśmy Różaniec; pewna pani, trochę zdziwiona tym uzewnętrznieniem naszej religijności, zapytała: „Bardzo przepraszam, proszę Panów, czy Panowie obawiają się, że nie dojedziemy do celu?”. Misjonarze Miłości to w pierwszym rzędzie ludzie modlitwy. Warto podkreślić, iż „styl” ich modlitwy jest bardzo wymowny: w skromnych kaplicach nie używają krzeseł, siadają na podłodze, a dla podkreślenia sacrum zdejmują obuwie.
Po drugie, duchowi uczniowie Matki Teresy to ludzie, którzy potrafią cieszyć się „ciemnością”, jaka ich spotyka w życiu. Gdy czytamy książki o Błogosławionej i oglądamy filmy na Jej temat, często odnosimy wrażenie, że Jej działalność była, jest i będzie huczną aktywnością. To znaczy, że posługa wśród najuboższych z ubogich musiała wiązać się z podziwem ze strony innych, powinna obejmować jak najszerszą grupę ludzi ubogich itd. Nie taki jednak zamysł przyświecał Matce Teresie. Owszem, pragnęła, aby miłosierdzie Boga docierało wszędzie, dlatego wybierała miejsca najbardziej odrzucone, niebezpieczne i niechętnie odwiedzane. Jednak najistotniejszym rysem Jej posługi, co znajduje swoje ucieleśnienie w działalności Misjonarzy, jest umiejętność cieszenia się konkretną osobą. Dla Matki Teresy nie liczyły się wyniki i masowość akcji (na przykład pomoc udzielona setkom tysięcy ubogich). Jej najważniejszym celem było sprawić, by ktoś choć na chwilę poczuł się kochany. Takie działanie, ukierunkowane na konkretną osobę, niestety często wiąże się z „ciemnością”, czyli z brakiem adekwatnej rekompensaty, którą wielu z nas pewnie chciałoby otrzymać.
Początkowo bardzo mnie dziwił taki sposób życia. Kiedy w Rzymie odwiedzaliśmy bezdomnych, można było odnieść wrażenie, że zdołaliśmy im pomóc w niewielkim stopniu. Gdy chodziliśmy na tzw. apostolaty, spotykaliśmy od kilkunastu do kilkudziesięciu ubogich. Myślałem, że można było im bardziej pomóc. Podobnej umiejętności cieszenia się małymi owocami i „ciemnością” doświadczyłem w tym roku podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych. Podczas mojej podroży za Ocean miałem międzylądowanie w Rzymie, gdzie spędziłem noc. Udając się na nocleg ze stacji Termini do Sióstr Elżbietanek na Via dell’Olmata, usłyszałem głośne wołanie, wręcz okrzyk: „Fratello Alberto (pod takim imieniem mnie znano, gdy przebywałem w postulacie Braci Kontemplatywnych), Fratello! Nie pamiętasz mnie? Cztery lata temu, jak tu mieszkałeś, rozmawiałeś ze mną przez 15 minut!”. To są owoce umiejętności cieszenia się tym, na co kładła nacisk Matka Teresa – „ciemnością” i brakiem splendoru w działalności.
Po trzecie, Misjonarze Miłości to ludzie, którzy kochają najuboższych z ubogich. Co to oznacza? Generalnie pojęcie „ubogi” ma bardzo szerokie znaczenie. Nawet ktoś, kto pracuje i zarabia pieniądze, może czuć się ubogim. Matka Teresa z Kalkuty wyraźnie pokazała, komu mają służyć Misjonarze i Misjonarki – tylko tym, którzy spośród ubogich znajdują się na szarym końcu, czyli „najuboższym z ubogich”. W praktyce wiązało się to z odwiedzaniem najbardziej zagubionych (narkomanów, bezdomnych, samotnych), a nawet przyjmowaniem ich pod dach domu braci. W Rzymie i w Paryżu bracia mieszkają razem z ubogimi. W Manchesterze zapraszają bezdomnych na posiłki do swego domu i – co ciekawe – bracia sami obsługują stoły i spożywają posiłki razem z biednymi gośćmi. Można sobie wyobrazić, że nierzadko wiąże się to z autentycznym poświęceniem. Ubodzy, mimo że często są wspaniałymi ludźmi, niekiedy bywają też uciążliwi. Zdarza się, że zaczynają wybrzydzać: tego posiłku nie chcą, tamtego nie lubią itp. Na tego typu zachowania bracia reagowali z wielkim spokojem i opanowaniem. Wiedzieli, że pełnią posługę miłości, a ona wymaga poświęcenia. Poza tym niektórzy bezdomni z definicji zakładają, że nie będą się myli. Spożywanie zatem posiłku w takim towarzystwie bywa trudne i możliwe jest tylko dla kogoś, kto widzi w tych ludziach autentyczne Oblicze Chrystusa.
Ostatni rys, który zafascynował mnie w postawie Misjonarzy, to ich podejście do sprawy ubóstwa. Choć nieskromnie mogę powiedzieć, że znam się na życiu zakonnym (ponieważ w ciągu swego życia odwiedziłem kilkanaście, może nawet więcej wspólnot zakonnych), jednak nigdzie nie spotkałem się z tak radykalnym podejściem do ślubu ubóstwa. Bracia są autentycznie biedni. Nie używają komórek, nie mają pieniędzy, nie korzystają z pralek (ubrania piorą ręcznie), nie posiadają żadnej własności. W ich życiu istnieje i liczy się tylko przestrzeń dla Boga i ubogich. Czasami śmiesznie to wyglądało w praktyce, gdy bezdomni odwiedzający domy braci, dzwonili do Rumunii, do Polski, nawet do Indii, używając komórek, a bracia takiej możliwości nie mieli. To wyraźne świadectwo jest jednak formą ich apostolatu. Pamiętam, że nawet niektórzy „podopieczni”, poruszeni takim sposobem życia braci, potrafili się z nimi podzielić… Zdarzało się nawet, że jakiś bezdomny, przychodząc na nocleg, przekazywał braciom chleb i słodycze, które wyżebrał na ulicy. To było naprawdę wzruszające!
Te cztery zasadnicze rysy posługi Misjonarzy Miłości, które powyżej nakreśliłem, są nieustannie realizowane przez wspólnoty założone przez Matkę Teresę. Przestrzega się ich z wielką gorliwością i wrażliwością. Dzięki temu osoba Matki Teresy jest ciągle żywa. Swoistym ukoronowaniem Jej obecności będzie kanonizacja, do której się przygotowujemy. 4 września Opiekunka zapomnianych będzie mogła jeszcze skuteczniej wspierać swoich ubogich. Każdy z nas na swój sposób jest ubogi i potrzebujący pomocy. Być może wyniesienie do chwały ołtarzy Matki Teresy stanie się dla nas okazją do gorliwszej modlitwy przez Jej wstawiennictwo oraz do umiłowania rzeczy małych („ciemności”), do radości z tych darów, które od Boga otrzymaliśmy, do większej miłości względem naszych bliźnich i do skromności.
ks. Piotr Lubecki
„Pielgrzym” 2016, nr 18 (698), s. 14-16