Bóg jest ze mną

Dobra, głęboka relacja z Bogiem jest dla mnie najważniejsza. To jej podporządkowuję każdą sferę mojego życia. Wszystko po to, by móc już tu, na ziemi, być szczęśliwym człowiekiem, a gdy życie doczesne się skończy, dostąpić wieczności.

REKLAMA



Nie zawsze Boga stawiałem na pierwszym miejscu. Kiedy byłem nastolatkiem, owszem, chodziłem do kościoła, ale bezrefleksyjnie. Nie zastanawiałem się, co tak naprawdę wydarza się na mszy św. i jakie to ma znaczenie. Spełniałem raczej oczekiwania moich rodziców, którzy tego ode mnie wymagali. Wiara, która się we mnie  kształtowała, dojrzewała, by w pewnym momencie zaowocować. Doskonale pamiętam moment, gdy doznałem olśnienia i przewartościowałem swoje podejście do wiary i mojej relacji z Bogiem.
Inspiracją do zmiany był dla mnie ks. Piotr Pawlukiewicz. Gdy byłem na rekolekcjach, ktoś podsunął mi wideo z jego konferencją. Po obejrzeniu i wysłuchaniu wykładu wiedziałem już, co powinienem zrobić ze swoim życiem. Chciałem w relacji z Bogiem żyć świadomie, z pełnym zaangażowaniem. Miałem wtedy szesnaście lat. Dosyć szybko, jak na „nawrócenie”. Ale od tego czasu byłem w pełni otwarty na spotkanie z Panem Bogiem. Oczywiście zdarzały mi się upadki, czasem błądziłem, ale on był latarnią, która pomagała mi zawrócić ze złego kursu, i tak jest do dziś.
Gdy byłem w liceum, szukałem swego powołania. Pomyślałem nawet o tym, by zostać księdzem. Wstąpiłem do Misyjnego Seminarium Księży Sercanów w Stadnikach, ale nie byłem chyba dobrym materiałem na kapłana, bo szybko zauroczyła mnie śliczna dziewczyna. Odczytałem to jako wskazówkę Opatrzności. Moim powołaniem – pomyślałem – jest życie małżeńskie i stworzenie rodziny. Od tego momentu to było moim największym pragnieniem. Zacząłem wiec modlić się o dobrą żonę. Bóg wysłuchał mojej modlitwy. Spotkałem dziewczynę, która od pierwszego wejrzenia mnie zaintrygowała. Nosiła, tak jak ja, różaniec na palcu. Pomyślałem, że to dla mnie dobry znak. Nie pomyliłem się  – dziś jest moją żoną.
Od początku nasze małżeństwo budujemy na Bogu. Codzienna modlitwa i dziękowanie za siebie nawzajem bardzo nas buduje. Jednak bycia dobrym mężem i mężczyzną dla swojej żony, a także ojcem dla naszej córki, która pojawiła się na świecie po dwóch latach naszego małżeństwa, stale muszę się uczyć. Pomocne jest w tym czytanie Pisma Świętego. Mamy nawet wygrawerowany jego fragment na obrączkach ślubnych. To cytat z Ewangelii św. Jana: „Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity. Wytrwajcie w miłości mojej”. Uważam, że jest to kwintesencja naszego małżeństwa, jeśli będziemy trwać w Bogu, to przyniesiemy owoce. Przed nami jeszcze dużo pracy. Wiemy, że jesteśmy bardzo nieidealni, ale mamy ogromne chęci trwania w Panu Jezusie. Jestem przekonany, że On daje łaskę i z Jego pomocą wszystko jest możliwe. Już tyle razy doświadczyliśmy w życiu Bożej Opatrzności, że co tu dużo mówić – On wie lepiej.
Jednak mimo że miałem wspaniałą rodzinę, to w wieku dwudziestu pięciu lat nie do końca wiedziałem, co miałbym robić w życiu, jaką pracą się zająć. Tułałem się trochę bez celu po rynku pracy. Do tego, gdy moja żona była w piątym miesiącu ciąży, okazało się, że cierpię na stwardnienie rozsiane. Paskudna choroba, której przebieg jest nie do przewidzenia. U mnie zaczęło się od niedowładu nogi i ręki. Spędziłem tydzień w szpitalu, potem miesiąc rehabilitacji, by powrócić do pełnej sprawności. Jednak leczyć trzeba się przez całe życie. Wiadomo, że człowiekowi trudno pogodzić się z przeciwnościami losu, ale Pan Bóg daje nam różne sytuacje, które rozumiemy dopiero po czasie. Dlatego wraz z żoną interpretujemy nasze powołanie na bieżąco, nie chcemy Bogu w tym przeszkadzać, nie snujemy planów na za dziesięć lat, bo nie wiemy, co wydarzy się jutro. Staramy się akceptować to wszystko, co do nas przychodzi. Mamy świadomość, że sami nie wymyślilibyśmy tego lepiej. A nawet jeśli coś w danej chwili z pozoru wydaje się nam złe, dziwne, niefajne, to dopiero później zauważamy w tym pewien ukryty sens. I tak było właśnie z moją chorobą. Na początku było niedowierzanie, strach, lecz dosyć szybko przyszła refleksja – skoro ta choroba już z nami jest, to należy przejść nad tym do porządku dziennego i żyć dalej. Chcieliśmy przyjąć to, co Bóg postawił na naszej drodze, bo życie z żalem do Pana Boga o cokolwiek jest bez sensu. Dziś mogę powiedzieć, że ta choroba była dla mnie w pewnym sensie błogosławieństwem. Dzięki niej zadziało się bardzo wiele dobra i tak naprawdę Pan Bóg miał super plan. Wszystko, co nas spotyka, jest przecież po coś.
Może to właśnie dzięki temu, że przez chwilę nic innego nie było ważne, złapałem pewien dystans, nie szukałem gorączkowo byle jakiej pracy. Musiałem się naprawdę zastanowić, czym mógłbym się zająć i co dawałoby mi satysfakcję w życiu zawodowym. Moja dobra koleżanka wpadła na pomysł, by otworzyć katolicką księgarnię, a ja spontanicznie do tego przyłączyłem. To było trochę jak skok na głęboką wodę, ale udało się. Nie było łatwo, przyznaję, ale wreszcie mamy naszą piękną księgarnię – anielską, bo nazwaliśmy ją wspólnie z żoną „Anielską Księgarnią”. Powiedzieliśmy: „Słuchaj, Panie Boże, mamy dwie ręce, dwie nogi, dałeś nam jakieś talenty, chcemy Ci służyć, tylko nas poprowadź. Chcemy dać Ci swój czas, swoje siły, tylko pomóż nam”. I pomaga, cały czas czujemy Jego obecność. Poza tym poprzez tę księgarnię w pewien sposób ewangelizujemy innych ludzi, sprzedając im dobry pokarm dla duszy. Mamy satysfakcję, że ktoś dzięki nam jest bliżej Boga. Może tak namacalnie nie zobaczymy tych owoców, ale wierzymy, że nawet jak sprzedamy jedną książkę, to jeśli to zmieni czyjeś życie na lepsze, odniesiemy pełen sukces i warto to robić.
Z kolei my, żeby być lepszymi katolikami, od początku naszego małżeństwa wspólnie się modlimy, czytamy Pismo Święte, w którym znaleźć można pomoc w rozwiązaniu każdego problemu. Życie jest bardzo dynamiczne, a Słowo Boże jest zawsze aktualne. Czasem jest niezrozumiałe, ale po jakimś czasie wraca i doznaje się olśnienia. Należymy też do Domowego Kościoła. Ruch ten wywodzi się z oazy, którą założył ks. Franciszek Blachnicki w 1963 roku dla dzieci i młodzieży. Szybko jednak okazało się, że młodzi ludzie, zakładając rodzinę, pragną dalej kontynuować pracę nad swoją duchowością i wybrali małżeństwo jako drogę do zbawienia. Domowy Kościół czyni nasze małżeństwo lepszym, szczęśliwszym i bardziej świętym. Spotykamy tam wiele cudownych małżeństw z długim stażem i masą doświadczeń, no i – z tabunem dzieci. To dla nas wielka inspiracja. Chcemy razem z żoną budować prawdziwą jedność małżeńską, dlatego najważniejsza jest dla nas relacja z Bogiem. Życie jest bardzo kruche, dlatego dziękujemy Mu za każdy dzień, który jest dla nas niesamowitym darem. Wiem, że każde życie kiedyś się kończy i chciałbym maksymalnie dobrze wykorzystać ten ziemski czas. Chcemy mieć dużo dzieci. Tak naprawdę, oprócz nich, nie możemy nic więcej temu światu dać, bo nie będziemy jakimiś geniuszami. Jedyne, co możemy zrobić, to dobrze wychować nasze dzieci, żeby dalej czyniły świat lepszym.

Michał Bucoń


„Pielgrzym” 2016, nr 12 (692), s. 28-29

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *