22 maja 2017 roku w jednym z warszawskich szpitali odszedł od nas Zbigniew Wodecki – postać, której nie trzeba nikomu przedstawiać. Przez całą swoją karierę zasłynął będąc wykonawcą takich utworów jak „Zacznij od Bacha”, „Z tobą chcę oglądać świat” czy „Lubię wracać tam, gdzie byłem już”. Wokalista, którego uwielbiały pokolenia Polaków zmarł na skutek udaru, będącym powikłaniem po operacji bypass-ów, którą przeszedł w piątek 5 maja.
Ku pamięci Artysty prezentujemy Państwu wywiad przeprowadzony przez księdza Wojciecha Węckowskiego, który ukazał się w naszej gazecie w 2011 roku.
Chciałbym być Geniuszem
Ze Zbigniewem Wodeckim, kompozytorem, piosenkarzem i muzykiem, o twórczości i życiu prywatnym, rozmawia ks. Wojciech Węckowski
– Muzyka jest dla Pana przede wszystkim sposobem na życie. Czy czasami się to Panu nie nudzi?
– Nie lubię słuchać muzyki. Wiem, że to straszne, co mówię, ale przytłacza mnie umiejętność ludzi, którzy pisali muzykę w ubiegłych stuleciach. Przytłacza mnie ich zdolność, ich geniusz, ich umiejętność pokierowania orkiestrą. Chciałbym być geniuszem, ale niestety nie jestem. Wiem natomiast tak dużo na temat muzyki, że wiem czego nie wiem i wiem co oni mieli, a czego nigdy nie będę miał. Bozia mi dała głos, muzykalność, lenistwo i dużo szczęścia.
– Pan komponuje, śpiewa i gra na kilku instrumentach. Co jest w tym wszystkim najważniejsze dla Pana?
– Wszystko razem. Gdybym tylko śpiewał, długo bym się nie utrzymał, a tak może ludzie mówią: „o, to jest ten nudziarz, który gra na skrzypcach, trąbce, może on jednak coś potrafi”. Gdybym grał tylko na skrzypcach, no cóż, jest bardzo wielu skrzypków, którzy nie mają z czego żyć. Z trębaczami podobnie. Zatem wszystko wzięte razem, plus szczęście, które mi zostało dane – to, że się urodziłem w Krakowie, że spotykałem takich, a nie innych ludzi. Los chciał, Bogu dziękować, że się udało, ale też ważna była praca.
– Przypuszczam, że za sto lat, gdy ludzie będą wspominać Zbigniewa Wodeckiego, powiedzą: „to był prawdziwy geniusz”.
– Nie! (śmiech) Znający się na muzyce będzie wiedział, jak było. Może piszę zgrabnie i ładnie – tu nie będę fałszywie skromny – w końcu dziesięć nagród wygrałem na różnych festiwalach za kompozycję i aranżację utworów. Ale to nie jest to, co np. kompozycje Ryszarda Straussa. A co dopiero mówić o Bachu i jego fugach, nawet dziesięciogłosowych. Nie pojmuję jak jakiś człowiek wśród masy dźwięków może odróżnić fis od cis. Nie mam absolutnego słuchu.
– Irytuje mnie, gdy czytam w Pańskich życiorysach, że „sławę zdobył przede wszystkim dzięki utworowi «Pszczółka Maja»”.
– To smutne, ale taka jest prawda. Kiedyś byłem z tego powodu wściekły, ale to właściwie było szczęście. Przy okazji utworów, takich jak o tej pszczole i np. o Chałupach, mogłem wykonać jeszcze inne. Stąd ludzie poznawali moją twórczość.
– Odnoszę wrażenie, że współczesna twórczość muzyczna jest bardziej ambitna aniżeli ta z czasów festiwali w Opolu czy Kołobrzegu, czyli sprzed 40-50 lat.
– Też odnoszę takie wrażenie. Nie chodzi o to, że była komuna, tylko tamtejsze możliwości były bardzo ograniczone. Rozwój techniki i technologii spowodował nie to, że ludzie są bardziej zdolni, ale że mają więcej możliwości. Zarazem istnieje tu pewne niebezpieczeństwo pomieszania czegoś efektownego z efekciarskim. Nie wiem, czy dzisiaj znaleźlibyśmy – ponownie wracam do dawnych mistrzów – kogoś, kto by napisał np. „Stworzenie świata” jak Dworzak, czy symfonię taką jak Beethoven.
– W pierwszych edycjach „Tańca z gwiazdami” dał się Pan poznać jako dobry, życzliwy, uprzejmy juror dający zawyżoną punktację…
– O, nie zawsze, będę tu dyskutował…
– A tak a’propos, ustalaliście jako jurorzy wcześniej, jaką komu dajecie punktację?
– Nie, tam musiałem improwizować i wcale to nie była łatwa praca. Najłatwiej jest kogoś zawsze skrytykować, natomiast pochwalić – taką tam miałem rolę z Beatą Tyszkiewicz – i to kilka razy, to nie było łatwe i trzeba było nieźle się nagłówkować, by coś powiedzieć.
– Wracam do głównego pytania, odnośnie telewizyjnej życzliwości i uprzejmości. Jaki jest Zbigniew Wodecki na co dzień?
– E, nudny, leń… Jak nie mam pracy to jestem nie do zniesienia, ale jak ją mam, to też jestem nie do zniesienia. Mam już 61 lat, ale duchem mam dalej 15. Właściwie to już swoje zrobiłem i powinienem iść na emeryturę, ale ja mam taki zawód, że jak się przestaje śpiewać, to się umiera. Też tak to osobiście odczuwam, że jak przestanę śpiewać, to się zwinę z tego świata.
– Jak wyglądają święta Bożego Narodzenia u państwa Wodeckich?
– Boję się świąt, nie przepadam za nimi. Jestem dziwnym człowiekiem. Najbardziej lubię Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny. To są moje święta, bo pamięta się o tych, którzy odeszli. Boże Narodzenie to pamięć o domu rodzinnym. Pamiętam mamę, tatę, siostrę, dom, choinkę.
– Jakie były wówczas Święta?
– To było wydarzenie. Więcej sacrum wtedy było. Czekało się na rybę, szynkę, pomarańcze. Pojechałem niedawno z moją siostrą – już po „Tańcu z gwiazdami” – do Doliny Kościeliskiej, gdzie jeździliśmy, gdy byłem dzieckiem. Mieszkaliśmy wtedy u babci Stopki. Miała metr pięćdziesiąt i nosiła na ramionach dwa wiaderka wody ze studni, które ocierały się o ziemię. Przyjechałem teraz, wychodzi inna góralka i mówi:
„o, panie Wodecki, ja pana pamiętam. Wyście przyjeżdżali z Krakowa i przywieźliście na święta mandarynki, które dałam mojemu synowi pod choinkę”.
– Myślałem, że powie mi Pan: jak przystało na dom muzyków, w święta rozśpiewani jesteśmy w kolędach.
– To jak u przysłowiowego szewca, który chodzi bez butów. Za dużo w moim życiu jest śpiewania. Na próbach granie, śpiewanie; na występach nerwy, granie i śpiewanie, stres, bo utwór wykonać muszę pięknie. Lubię kolędy, pamiętam też chodzenie na pasterkę i skrzypiący pod nogami śnieg. Z drugiej strony zdaję sobie doskonale sprawę, że tradycję Bożego Narodzenia należy podtrzymywać, bo inaczej zatracimy wiele.
– Święta jednak spędza Pan rodzinnie? Pańskie dzieci przychodzą z wnuczkami? Co proponuje im dziadek Zbyszek na święta?
– Moje wnuki już mają swoje zajęcia. Pamiętam jak ja chodziłem do mojego dziadka i zawsze się bałem. Całowałem go w rękę. Staram się być dla moich wnuczków lepszy. Biorę ich na barana, skaczą wokół mnie i lubią mnie. Zresztą moje dzieci też mnie lubią. Mimo, że byłem nerwowy, gdy je wychowywałem. Syna lałem przy nauce gry na fortepianie, a obiecałem, że skoro mnie ojciec bił, to ja dziecka mojego nie uderzę. Ale nie da się, jak ktoś nie potrafi zagrać poprawnie prostych rzeczy. Trzeba mieć specjalne umiejętności, żeby być pedagogiem. Ja tego nie mam. Wśród moich pięciu wnucząt, dwoje chodzi do szkoły muzycznej i na szczęście już nie muszę się wtrącać. Moja córka Kaśka powiedziała mi – tato, masz wybaczone wszystko, wszystko rozumiem, bo jak ćwiczę z moim synem grę na fortepianie, to też nie daję rady.
– Często angażuje się Pan w sprawy charytatywne. Co Pana skłania do takiej działalności?
– Robię to ze strachu, bo chcę iść do nieba. Staram się tym, którzy tu na ziemi mają piekło dać to, co mogę. Może taka moja rola. Daję im, bo się boję, że za rok może ja będę w takiej samej sytuacji. Myślę sobie, że wśród tych bezdomnych, bezrobotnych mogą być takie talenty jak Mozart czy Breugel. Nie są nimi, bo im nikt nie dał szansy. Mnie było dane, to się z nimi dzielę.
– Czy oni rozpoznają Pana na ulicy?
– Tak. Poszedłem sobie raz pieszo w Warszawie z placu Narutowicza w stronę dworca centralnego. Stwierdziłem, że taksówka kosztuje dużo, bo aż 25 zł. Zanim dotarłem do mojego pociągu rozdałem 50 zł (śmiech). Taniej byłoby taksówką. Denerwuje mnie to, że nie ma wśród nas sprawiedliwości. Kraj nasz jest wolny, ale jest tylu nieszczęśliwców, którymi państwo w ogóle się nie zajmuje. Na świecie powinno być mniej więcej po równo.