Jak wspierać najbliższych w chorobie? – Robert Czerniak

To, czy chory wyzdrowieje, w dużej mierze będzie zależało od osób z jego najbliższego otoczenia. Ktokolwiek to będzie – najważniejsze, że jest!

REKLAMA

Kiedy wpadliśmy na siebie w drukarni „Bernardinum”, ksiądz Węckowski zapytał mnie, czy nie napisałbym krótkiego felietonu. – Przecież od tylu lat pomaga pan swojemu synowi i wielu jego znajomym. – Nie zdążę – odpowiedziałem – za chwilę ma się ukazać nasza książka „Podróże do granic”, a już teraz przygotowuję prelekcje podróżnicze i wystawę zdjęć. Następnego wieczora, kiedy szykowałem się już do snu, pomyślałem, że właśnie wybiła północ, a ja na pewno nie zrobiłem jeszcze wszystkiego. Napiszę ten felieton – może moja historia będzie dla kogoś pomocna.

Krok pierwszy – odpowiednie podejście

Kawałek życia spędziłem w podróżach i pomyślicie sobie teraz, że zwariowałem, ale bardzo pozytywnie oceniam polskie służby medyczne. Mamy wykształcony personel i z każdym rokiem jest coraz lepiej, jeśli chodzi o sprzęt. Zdobywając się na dystans do mało pochlebnych opinii na temat pracy niektórych lekarzy, bardzo pomożemy choremu jeszcze przed pierwszą wizytą – przełamiemy jego strach. Osoba w białym kitlu to też człowiek, i jak każdy może mieć lepszy lub gorszy dzień. Pozytywne nastawienie będzie kluczem do komunikacji pomiędzy opiekunem, lekarzem i pacjentem. Gdyby policzyć dni, które mój syn spędził na oddziałach okulistyki, neurologii, neurochirurgii, onkologii czy wreszcie endokrynologii, uzbierałby się ponad rok. Prawie zawsze towarzyszyłem mu w tym „leżeniu”, a przy okazji poznałem wiele ludzkich historii. Choroba to trudny czas, a kiedy jesteśmy zdrowi,  myślimy, że nas to nie dotyczy. Podczas wypadku czy ogłaszania diagnozy w ułamku sekundy przechodzimy na drugą stronę lustra. Gdy Joachim zachorował, miał dziewiętnaście lat. Właśnie wróciliśmy z wyprawy przez Amerykę Łacińską i próbowaliśmy odnaleźć się w tutejszych realiach, a tu nagle „strzał” jak z dwururki od myśliwego: „masz chłopie raka”, a po trzech miesiącach: „a teraz będziesz jeździł sobie na wózku”. To są te chwile, w których zaczynamy drżeć, odliczać i targować się z Bogiem. Wychodzą z nas strachy i rozpoczyna się kalkulacja. Pytamy, co poszło nie tak lub dlaczego ja. Dlatego! Potraktujmy to jako obowiązkową lekcję pokory i pamiętajmy, że dopóki trwa życie, to nie jest film oglądany w Internecie, który można zatrzymać, cofnąć lub przełączyć na inny kanał. Jesteśmy w środku i sami odgrywamy główne role – więc nie rezygnujmy i zawalczmy o własne zdrowie.

Krok drugi – bliskość

Niewiele jest osób na świecie, które nie mają zupełnie nikogo. Zawsze znajdzie się znajomy, kolega, a może nawet przyjaciel. Rodzina raz jest, a czasem już dawno jej nie ma. W ostatnich dziesięcioleciach ludzie uciekając przed czymś złym lub w pogoni za lepszym, rozproszyli się po świecie, a silnych więzów, dzięki którym poprzednie pokolenia potrafiły przetrwać największe zawieruchy, zaczyna nam brakować. To, czy chory wyzdrowieje, w dużej mierze będzie zależało od osób z jego najbliższego otoczenia. Ktokolwiek to będzie – najważniejsze, że jest! Możesz być sąsiadem, z którym nie rozumieliście się przez lata, dawnym współpracownikiem czy podwładnym i nadal pamiętać, że to on, twój były szef, w pracy zawsze stawiał cię na baczność, ale jakie znaczenie mają dawne urazy, gdy gra idzie o najwyższą stawkę, jaką jest zdrowie? W obliczu Boga wszyscy jesteśmy równi, bez względu na swój majątek i poziom wykształcenia.

Krok trzeci – rozmowa najlepszym prezentem

Poważnym błędem, jaki zaobserwowałem, jest stały zestaw, który dźwigamy ze sobą do szpitala. Pomarańcze i czekolada, a od wielkiego dzwonu kwiaty. Poza przyjmującymi sterydy lub tymi, których trzeba wyciągać z anemii, chory takich frykasów nie potrzebuje.

Z jego perspektywy wygląda to jak obowiązkowy upominek, który za czasów PRL-u wręczano z okazji Dnia Kobiet. Pamiętacie, co to było? Rajstopy i goździk! Po pomarańczach chory będzie biegał do toalety, a po czekoladzie przestanie tam zaglądać. On przede wszystkim potrzebuje rozmowy, ale nie o tym, ile kroplówek dziś przyjął czy jaki zabieg go jeszcze czeka, tylko takiej ludzkiej, zwyczajnej, na którą pośród codziennej krzątaniny nigdy nie mieliście czasu. Zapytajcie, co mu się śniło, o czym pomyślał obserwując przez okno pierwsze promienie wschodzącego słońca albo co zamierza robić, gdy już opuści szpitalne mury. Pokażcie mu drogę, która się przed nim rozpościera, wzbudźcie w nim wiarę, że cokolwiek jeszcze go czeka. A gdy skończą się wam pomysły, możecie sięgnąć do wspomnień. Dajcie odpocząć jego głowie od szpitalnego słownictwa i nawet w niepogodę zabierzcie go na nieśpieszny spacer. Może na chwilę zapomni, poczuje, że komuś na nim zależy i odnajdzie w sobie siłę potrzebną do przezwyciężenia choroby? Kwiaty zastąpcie własnoręcznie wykonanym upominkiem, laurką albo wspólnym zdjęciem.

Krok czwarty – obietnice

Osoba, która jest poważnie chora, może liczyć tylko na pomoc opiekunów. Więc jeśli już coś jej obiecacie, starajcie się dotrzymywać danego słowa. Wiem, że to nie zawsze jest możliwe, dlatego nie podejmujcie zobowiązań, których nie będziecie mogli wypełnić. Wasza pomoc, gest czy uśmiech będzie wznosiła chorego. Poprzez niedotrzymanie słowa podetniecie mu skrzydła, spadnie w otchłań waszej nieodpowiedzialności, i już nigdy się z tego nie podniesie.

Krok piąty – potrafisz!

Nadopiekuńczość odbiera nadzieję! Nie zawsze jesteśmy gotowi, by się kimś opiekować, ale wszystkiego możemy się przecież nauczyć. „Zróbmy to razem”, „uda ci się”, „potrafisz” – takie zwroty spróbujcie wprowadźcie do swojego słownika. Oczywiście,  nie unikniecie chwil zwątpienia, ale tu z pomocą może przyjść wiara. Nie taka ślepa, tylko racjonalna, bo cuda same się nie zdarzają. Pokażecie, jak ważna jest dla Was ta chora osoba, zacznijcie od niewielkich gestów, od małego kroku. Dajcie podopiecznemu to, czego nie kupi za żadne pieniądze: swój czas i wsparcie, nawet gdyby oznaczało to przemodelowanie waszego dotychczasowego trybu życia. I nie wstydźcie się swojej miłości.

Jeśli nie wierzycie mi, że w taki sposób można postępować, sięgnijcie po książkę, którą napisaliśmy wspólnie z moim synem Joachimem. Zabierzemy Was nie tylko na odległe kontynenty, ale opowiemy, w jaki sposób działaliśmy, gdy było z nim naprawdę źle. Obaj chwyciliśmy ostatni promyk nadziei i zrobiliśmy to, o czym możecie w niej przeczytać.

Robert Czerniak

„Pielgrzym” 2017, nr 2 (708), s. 22-23

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *