Wielki Brat Albert

Mógł być wielki. Mógł znaleźć się wśród najwybitniejszych malarzy impresjonistów – nie tylko w samej Polsce, ale i na świecie. Mógł być powszechnie znany, modny, podziwiany, naśladowany. Mógł być kimś. Czytalibyśmy o nim obszernie w najważniejszych encyklopediach i najlepszych podręcznikach. Można by rzec, że w stronę takiego sukcesu wędrował – tym piękniej, że nieświadomie – przez blisko czterdzieści pierwszych lat swego życia.

REKLAMA

W niezwykły sposób nałożyły się w nim szlacheckie pochodzenie, wyjątkowy talent, umiejętności towarzyskie, błyskotliwa inteligencja, wreszcie – zasługi i legenda, która go otaczała od dni upadku powstania styczniowego. Wspominano go: „Wytworny, głęboki umysł, człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem. Wesoły, dowcipny, gawędziarz nadzwyczajny. Ciekawy malarz, który cudowne rzeczy opowiadał o sztuce”. Nim nadszedł rok 1887, w którym zaprzepaścił wszystko, już zaskarbił sobie powszechne uznanie. Cenili go patrioci, a malarze, którzy sami zamieszkiwali panteon wybitnych artystów, prorokowali mu wielką przyszłość. Podziwiali go Leon Wyczółkowski, Józef Chełmoński, Maksymilian Gierymski, Stanisław Witkiewicz, Józef Brandt. Niebawem miał ich przerosnąć i przyćmić sławą. Stało się inaczej. Dziś nie pamiętamy go jako „mistrza pędzla”.

O kim mowa? O Adamie Hilarym Bernardzie Chmielowskim. Pod takimi imionami i nazwiskiem pamiętalibyśmy wybitnego malarza i o takim uczylibyśmy się w podręcznikach historii. Podziwiałaby go Polska i świat. Bylibyśmy dumni z takiego syna polskiej ziemi. Chciałoby się powiedzieć: szkoda, że stojąc u wrót sławy odwrócił się do niej plecami. Odważmy się na to, by odtworzyć jego życiorys – takim, jakim by był, gdyby on, A. H. B Chmielowski, nie zanegował wszystkiego, ku czemu zmierzał, w sposób radykalny i bezwzględny, a nawet – jak mówili  przyjaciele – szalony.

Życiorys: jaki miał być

Co byśmy o nim wiedzieli? Że urodził się 20 sierpnia 1845 roku pod Krakowem. Że uczył się w szkole kadetów w Sankt Petersburgu, w gimnazjum w Warszawie i na politechnice w Puławach. Że gdy w 1863 roku wybuchło powstanie styczniowe, jako osiemnastoletni młodzieniec rzucił naukę i przystąpił do walki o niepodległość ojczyzny. Że po jednej z bitew dostał się do niewoli, ale uciekł, by ponownie zaciągnąć się w szeregi powstańcze, choć wiedział, że nadzieje na zwycięstwo maleją z każdym dniem. Że w bitwie pod Mełchowem, 30 września 1863 roku, granat rozerwał mu nogę i trzeba było przeprowadzić amputację – w polowych warunkach, bez znieczulenia. Że zabieg zniósł jak bohater, gryząc w zębach cygaro. A potem udał się na emigrację i mieszkał na wygnaniu w Paryżu, gdzie otrzymał najnowocześniejszą wówczas protezę. Wiemy, że tam zaczął interesować się malarstwem, że wrócił do Krakowa, gdzie poznał Jana Matejkę. Że wyjechał jeszcze do Monachium, gdzie kontynuował studia malarskie.

Jego prace od początku budziły podziw mistrzów. W 1876 roku opublikował manifest, który zmienił podejście do twórczości artystycznej. W swym dziele „O istocie sztuki” dowodził, że aby poznać, czym jest piękno, należy zajrzeć do ludzkiej duszy. Twierdził, że jaka dusza artysty, takie jego dzieło. Dzieło artysty wyraża więc jego duszę. Jeżeli jest w niej pustka, dzieło nie może być piękne i cenne. I dodał coś jeszcze, co być może będzie tłumaczyło jego ucieczkę od malarstwa. Uważał, że każdego człowieka można by uznać za artystę, jeśli tylko posiada on bogate życie wewnętrzne. „Bóg – tłumaczył Chmielowski – wypowiada się w każdym stworzeniu bez względu na jego wielkość, zaś człowiek wypowiada się jako artysta bez względu na temat i materiał, jakich używa. Byleby miał bogatą duszę…”.

Jako artysta i jako człowiek stawiał sobie bardzo wysokie wymagania. Nic dziwnego, że szybko osiągnął dojrzałość malarską, a jego dzieła znalazły poczesne miejsce w najbardziej prestiżowych muzeach świata. Stał się artystą patriotycznym, innym niż Jan Matejko,  nowoczesnym, bo przecież zaliczany jest do twórców światowej awangardy nowych technik malarskich.

Te ostatnie zdania są już nieprawdziwe. Winny znaleźć się w jego życiorysie, ale ich tam nie ma! Bowiem na progu wielkiej kariery Chmielowski zaprzepaścił szansę przejścia do historii sztuki.

Ecce homo – „Oto człowiek”

Co się takiego stało? Gdy Chmielowski kończy zdumiewające krytyków dzieło „Ecce Homo”, najpierw nieoczekiwanie porzuca życie towarzyskie, przestaje bywać na salonach. Kilka lat później zarzuca malarstwo. Liczbę namalowanych płócien zamyka na 83 (obrazy olejne i akwarele), co jak na wybitnego, twórczego malarza, uważa się powszechnie za liczbę niewielką. A przecież ma dopiero czterdzieści lat! Może wyjechał za wielkie morze? Miał to uczynić, ale mimo zachęty przyjaciół zdecydował się pozostać w Warszawie. Może zachorował? Tak, zdaniem znajomych malarzy nawet więcej –„oszalał”. Bo nikt zdrowy na umyśle nie zrezygnowałby z tak wspaniale zapowiadającej się kariery i nie zmarnowałby tak wyjątkowego talentu. Tym bardziej, że przez malarstwo Chmielowski wyrażał swoją duszę! Sztuka była mu potrzebna do życia jak tlen – wiemy o tym z jego manifestu.

„Co się więc stało?” – pytamy. Może znamy odpowiedź… W 1879 roku Adam Chmielowski zaczął malować wspomniany obraz „Ecce Homo”, a tym samym sięgnął po temat obarczony dlań poważnymi konsekwencjami. Malował Chrystusa. Chciał Go przedstawić w momencie, kiedy ubiczowany, z wciśniętą na skronie koroną cierniową, z trzciną w ręku zostaje ukazany przez Piłata tłumom i wyszydzony. Malarz – zgodnie z jego dziełem „O istocie sztuki” – miał wyrazić w tym obrazie swoją duszę. Nic dziwnego, że pracował nad nim cztery lata i nigdy go nie dokończył.

Pochylanie się nad tym płótnem okazuje się dla Chmielowskiego pochyleniem się nad tajemnicą umęczonego i odtrąconego Zbawiciela. Doświadczenie, które szybko staje się jego udziałem, jest tak silne, że przemienia go zupełnie. Zaczyna mu się marzyć bycie artystą zakonnym, by służyć Bogu swoim pędzlem jako człowiek poświęcony Panu. Chce pójść w ślady Fra Angelica, żyjącego cztery wieki wcześniej malarza zakonnika, i zapisać się w historii sztuki z innego miejsca: z klasztoru. Chce, jak on, „sztukę, talent i myśli Bogu poświęcić i święte rzeczy malować”. Decyduje się na życie zakonne i wstępuje do jezuitów. Jednak wydarza się tam coś nieoczekiwanego. Czy był to Boży znak, czy po prostu naturalna wskazówka, że nie jest to jego miejsce – nie wiemy. Okazało się, że nie będzie jezuickiego Fra Angelica. Nie minął rok, a Chmielowski opuszcza nowicjat. Niszczy go tam depresja, dręczy załamanie nerwowe.

Wraca do Krakowa, ale nie kieruje swych kroków do salonów artystycznych. Gdyby to uczynił, byłby pewnie jeszcze bardziej podziwiany i budziłby jeszcze większe zainteresowanie. Kariera przez rok zamknięcia w klasztorze ani by się nie cofnęła, ani nie stałaby w miejscu. Jezuicki epizod pomógłby mu w podboju świata… Jednak nasz malarz jest już „inny”. W Chmielowskim wciąż mieszka doświadczenie związane z malowaniem „Ecce Homo”. Wiemy, że tworzył ten obraz latami, a związane z nim przeżycia pchnęły go do furty klasztornej. Wiemy też, że Chmielowski obraz ten miał zawsze przy sobie i spoglądał na Umęczonego każdego dnia. Patrzył, medytował, a jego dusza utożsamiała się z tym, co widział. Co myślał? Może zaczynał rozumieć, że ten Chrystus był potencjalnie wielki? Przecież był nauczycielem, cudotwórcą, ciągnął za sobą tłumy. Był królem! A jednak Jezus wszystko to zanegował jako „nie to”.

Może tak właśnie spoglądał na to płótno jego twórca. Czy widział, że w oczach Jezusa królewska kariera nie miała żadnego znaczenia? A konsekwentnie także jego – Chmielowskiego – kariera? Czy zaczynał rozumieć, że można zmienić świat tylko w jeden sposób: przez porzucenie przywilejów i wybranie drogi nędzy, cierpienia i wzgardy? Jak Chrystus? Jeszcze więcej: Chmielowski widział na ulicach Krakowa osoby podobne do swego Chrystusa. Mijał ludzi odrzuconych, ludzi cierpiących. Jego wrażliwa dusza dostrzegała w nich to, co oglądał na obrazie „Ecce Homo” – umęczonego i wzgardzonego Zbawiciela. Jan Paweł II powie o nim: „W niestrudzonej heroicznej posłudze na rzecz najbardziej upośledzonych i wydziedziczonych znalazł ostateczną drogę. Znalazł Chrystusa”. Gdy to się stało, nie mógł podjąć innej decyzji. Nie miał wyboru. Gdy zobaczył na ulicy samego Chrystusa, poszedł za Nim, by ofiarować Mu pomoc.

Chrystus i jego sługa

Chmielowski zobaczył. Zobaczył ludzi objawiających mu obecność Chrystusa – nędzarzy, bezdomnych, chorych. W Krakowie było wiele „takiego Chrystusa”. Chmielowski poszedł za Nim i trafił do miejskiej ogrzewalni. Co to takiego? Miasto, nie radząc sobie z bezrobociem i bezdomnością, otworzyło dla potrzebujących pomocy pomieszczenia, przez które biegła gorąca rura, dając ludziom możliwość ogrzania się w chłodne dni. Ogrzewalnie były przedsionkiem piekła: były nie tylko pełne brudu i robactwa, ale też przemocy i przestępstw. Adam Chmielowski nie miał wyjścia – skoro tam przebywał Jego Chrystus i on musiał tam wejść, a nawet więcej – musiał tam zamieszkać. Miał przecież być z Nim i służyć Mu, a to oznaczało właśnie to.

Jego służba ubogim była formą kultu Męki Pańskiej. Dawni przyjaciele uznali, że postradał zmysły. Ten człowiek mógł zajść tak daleko, być największym wśród wielkich! Ale Chmielowski wiedział, że pierwszym, który „oszalał”, był Chrystus…

Jeszcze maluje. Nieoczekiwanie jego umiłowany Fra Angelico kieruje jego uwagę na duchowość św. Franciszka. Chmielowski zostaje franciszkańskim tercjarzem. Zaczyna żyć regułą Biedaczyny z Asyżu. Wszystko jest tak inne! Nic dziwnego, że twórca „Ecce Homo” rozumie, iż jego nowe życie wymaga nowego imienia. W dniu przyjęcia habitu pisze: „Umarł Adam Chmielowski, a narodził się brat Albert”. Utożsamia się ze swoim umęczonym Chrystusem – otrzymaną w Paryżu nowoczesną protezę zamienia na zwykłą żelazną sztabę, która do końca życia przysparza mu wielu cierpień. Zaczyna posługę najbardziej opuszczonym i odrzuconym.

To wszystko dzieje się w 1887 roku. Rok później składa na ręce biskupa zakonne śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. W tej samej chwili przestaje malować. Wyrzeka się swego pierwszego powołania.  Uznaje, że nie ma czasu na tworzenie świętych wizerunków. Trzeba służyć żywemu Chrystusowi. Ale w jakimś sensie pozostaje malarzem, może jest nim nawet w najgłębszym sensie: maluje ludzkie dusze…

Życie Brata Alberta jest szare jak jego habit. Wypełnia je tylko służba. Tylko? Gdy służy się Chrystusowi, nie – nawet drugiemu człowiekowi – jest to aż służba!

Na koniec królestwo

Umiera trzydzieści lat później, w 1916 roku w przytulisku dla bezdomnych. Już wtedy jest uważany za świętego. Potwierdził to Jan Paweł II w 1983 roku, kiedy dokonał w Krakowie jego beatyfikacji. Znamienne, że rok wcześniej Ojciec Święty beatyfikował Fra Angelica. Po zaledwie sześciu latach ogłosił Brata Alberta świętym, czyli wzorem dla całego Kościoła.

Nie ma wielkiego Adama Chmielowskiego. Jest święty Brat Albert. Nikt z nas nie wolałby widzieć go tym pierwszym.

Wincenty Łaszewski

„Pielgrzym” 2017, nr 1 (707), s. 14-17

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *