Nie mogę przestać zachwycać się przełomem wiosny i lata. Nie mogę przestać kupować nowalijek. Nie mogę się powstrzymać! Jestem uzależniony!
I– niestety – nie mogę stać się trzeźwym nowalijkożercą, albowiem kuszony jestem z każdej strony. Już rano, gdy pomykam do pracy na swoim rowerze, zaledwie dwa kilometry od domu mijam stragan. Z dorodnymi truskawkami. A wczoraj pojawiły się na nim czereśnie i maliny… To dlatego spóźniłem się do pracy! Kilometr dalej mijam rynek. No tak, akurat widzę cieniutkie młode pory, wciąż jeszcze niezbyt popularne na naszych stołach. Zatem kupuję. Jeśli przyzwyczailiście się do porów grubych jak rury kanalizacyjne, spróbujcie kiedyś młodych, podgotowanych, polanych musztardowym winegretem i posypanych jajkiem na twardo. Nie będziecie chcieli jeść innych.
Nawet takie trywialne, zdawałoby się, młode ziemniaki wytrącają mnie z równowagi i usiłują odciągnąć zarówno od pisania tego felietonu, jak i od oglądania mistrzostw królowej gier zespołowych, czyli piłki kopanej.
Ziemniaki, te stare i te młode, wprawiają mnie często w konsternację. Wiem, że na świecie jest ponad tysiąc ich odmian uprawnych. W naszym kraju ponad sto dwadzieścia. Widziałem nawet kiedyś ziemniaki z niebieskim miąższem. Pewni zapaleńcy hodują je w Anglii. A u nas: albo Orlik, albo Amerykan, albo Orlik, albo… Z młodymi ziemniakami jest jeszcze gorzej, bo występują pod nazwą „młode ziemniaki” i nawet pani sprzedawczyni wpatruje się we mnie, jakby płonęła mi głowa, gdy pytam o odmianę.
Tak, czepiam się. Ale mam ku temu powody. Każda odmiana ma swoje właściwości, przez co wiemy, która z nich jest najlepsza na purée, a która do smażenia. Niedawno moja bratowa przez prawie trzy godziny piekła ziemniaki dauphinoise, a i tak przypominały uduszone w mleku podeszwy chińskich trampek. Powód? Miała ziemniaki sałatkowe, a nie do pieczenia.
– Do tej potrawy najlepsze będą odmiany „King Edward” albo „Sommerset” – powiedział niedawno w swoim programie Gordon Ramsey i puścił do mnie oko.
– Gordon, u diabła, skąd ja ci tu wezmę Króla Edwarda?! – krzyczałem do telewizora.
Wiecie już, o co mi chodzi? We Francji przy winogronach podana jest zawsze nazwa szczepu. A u nas „białe” lub „czerwone”. Ech…
Zatem dzisiaj pyszna sałatka z młodych ziemniaków, która uda się właściwie z każdej odmiany. Siekam w cienkie plasterki dwie szalotki i zalewam octem winnym. Marynuję przez godzinę. Łyżkę soku z cytryny mieszam z dwiema szczyptami soli morskiej i zmielonym pieprzem. Dodaję trzy łyżki oliwy i łyżeczkę musztardy i ponownie wszystko mieszam, aż utworzy się gęsty sos. Lepiej jednak mocno zakręcić słoik i potrząsać pół minuty – ostatnio właśnie tak mieszam winegrety. Dorzucam tyle posiekanego koperku, ile akurat mam. Płuczę z zalewy 60 g kaparów i siekam 80 g zielonych oliwek. Gotuję w osolonej wodzie 400 g młodych ziemniaków, pokrojonych na połówki lub na ćwiartki. Odlewam wodę i garnek z ziemniakami kładę jeszcze na ogień, potrząsając nim, by warzywa trochę odparowały. Gorące ziemniaki wkładam do miski, mieszam z kaparami, oliwkami i szalotkami, a następnie dodaję sos i ponownie wszystko mieszam. Sałatka gotowa. Jeśli chcecie, możecie do niej dorzucić pokrojone w kostkę rzodkiewki lub ogórek. Zielone oliwki możecie zastąpić czarnymi. Kilka pokrojonych, ugotowanych szparagów czy garść fasolki szparagowej jeszcze bardziej ją uatrakcyjni. Tak samo, jak kilka anchois. Albo nawet cała puszka tuńczyka w sosie własnym. I jeszcze gotowane przez półtorej minuty jaja przepiórcze. Widzicie, ile możliwości drzemie w ziemniaczanej młodzieży? Aha, nie zapomnijcie nalać sobie do kieliszków zimnego białego wina.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” 2016, nr 14 (694), s. 37