Boeing 737 trzęsie się, gdy szybko hamuje na pasie lotniska w Brindisi. Po chwili oddychamy już ciepłym południowym powietrzem. I uśmiechamy się. Jesteśmy na włoskim obcasie!
Do wynajętego mieszkania mamy z lotniska zaledwie pół godziny spacerem. Idziemy z walizkami polnymi drogami, mijamy gospodarstwa, małe winnice i drzewa oliwne. Zbliża się 19, gdy dochodzimy do blokowiska, i zaraz spotykamy Andreę. Prowadzi nas do mieszkania, wszystko pokazuje, zapewnia, że przygotował nam produkty na śniadanie, i znika. Tak, włoskie colazione zmieściło się na blacie lodówki. Osiem sucharków, kilka małych krosantów, mikroskopijne opakowania z dżemami i nutellą, no i ekspres do kawy na kapsułki. Śniadaniem zajmiemy się potem, teraz czas na kolację. W pobliżu są tylko dwa lokale. Oba to pizzerie. Idziemy do Enrica, mijając odrapane domy i zaśmiecone chodniki. Przed pizzerią trochę młodzieży i kurierzy na skuterach. Za kontuarem kręci się włoska nonna, która sprawnie porcjuje placki. Zamawiamy po kilka kawałków, raczej focacci z dodatkami, bo ciasto jest grube i puszyste. Jemy na dworze, jest ciepły wieczór, pomidory na plackach są soczyste i słodkie, ser się ciągnie, ciasto rozkosznie chrupie, a regionalne piwo jest dobrze schłodzone.
Następnego dnia robimy zakupy w pobliskim spożywczaku. Przemiły sprzedawca pakuje nam bułki, oliwki, bresaolę, paprykę, pomidory i dorzuca kilka cukinii. W mieszkaniu szybko klecimy posiłek, pozostawiając włoskie specjały śniadaniowe dla kogoś innego, i pędzimy wynająć samochód. Po godzinie gnamy białym Peugeotem przez Półwysep Saletyński do Ostuni, gdzie pośród oliwnych gajów czeka na nas trullo, tradycyjny dom z wapienia, z charakterystycznym spiczastym dachem. Dzwoni do nas Alfredo, pyta, gdzie jesteśmy. Okazuje się, że wcale nie tam, gdzie powinniśmy. Kluczymy wąskimi drogami, prawie ocieramy się o murki i bramy pośród winnic, aż w końcu znajdujemy nasz wynajęty dom. Wyluzowany sześćdziesięciolatek Alfredo ni w ząb nie zna żadnego języka, ale i tak się dogadujemy. Pokazuje nam dom, ciasny, ale przytulny, położony pośrodku oliwnej plantacji, bez tv i wi-fi. Alfredo szczerzy zęby, po włosku opowiada o okolicy, potem życzy nam miłych wakacji, wsiada do swojego Fiata 500 i znika w tumanach kurzu. Ostuni, città bianca, czyli białe miasto, oczarowuje nas. Spacerujemy powoli starymi uliczkami pełnymi zaułków, łuków i schodów, mijamy wapienne domy oraz kościoły. Jest uroczy wieczór, słońce powoli chowa się za wzgórzami, na uliczkach mieszkańcy zapalają lampki i świece, otacza nas przyjazny półmrok, gwar rozmów i zapachy z licznych kafejek. Wchodzimy na Piazza della Libertà, którego kamienie wypolerowały tysiące stóp przez setki lat. Nad placem wznosi się kolumna z rzeźbą św. Oroncjusza (Sant’Oronzo), pierwszego biskupa Lecce, wybranego przez samego św. Pawła. To tutaj podchodzi do nas kelner z bistro Codice a barre i zaprasza do stolika. Ledwie wchodzimy na plac, to pierwszy naganiacz jakich pełno, nic nie wiemy o tym lokalu, a moja przyjaciółka mówi: „Tak!”.
W menu klasyki i trochę lokalszczyzny. Moja przyjaciółka zamawia lazanię, danie z Bolonii. Chłopcy decydują się na carbonarę (potrawa rzymska). Kasia wybiera zapiekane bakłażany, a ja lokalny specjał z Apulii – zapiekane ziemniaki z ryżem i mulami. Do tego zamawiamy białe i dobrze schłodzone wino. Św. Oroncjuszu, dlaczego mnie nie powstrzymałeś? Mdła, pozbawiona jakiejkolwiek charyzmy potrawa, bez wybijającego się smaku, z dokładnie czterema muszlami, z których wystawały jakieś szczątki muli… Pierwsze zetknięcie z apuliańską kuchnią i wielkie, wielkie rozczarowanie, kosztujące nota bene 90 zł – cdn.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” [7 i 14 lipca 2024 R. XXXV Nr 14 (903)], str. 37.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.