Z wizytą w małej ojczyźnie – wspomina ks. Stanisław Czapiewski SJ ze Stanów Zjednoczonych

Urodziłem się 14 maja 1911 roku w Liniewskich Górach w Kościerskiem. Mój ojciec podczas I wojny światowej został powołany do armii pruskiej. Kiedy wrócił z frontu rumuńskiego zaczął rozglądać się za jakimś większym domem dla naszej licznej rodziny. Było nas trzynaścioro rodzeństwa. W 1919 roku znalazł młyn w podkościerskiej wsi Wieprznica.

REKLAMA

Gospodarstwo było strasznie zaniedbane. W nocy, jak tam przyjechaliśmy, nie mogliśmy nawet otworzyć zniszczonych drzwi. Potem ojciec przebudował młyn, zmodernizował go. Ten obiekt nadal istnieje, prowadzi go wnuk mojego ojca.

Do szkoły powszechnej chodziłem z rodzeństwem w Kościerzynie. Później, podobnie jak brat Bronisław (też został księdzem), podjąłem naukę w ośmioklasowym kościerskim gimnazjum, którego dyrektorem był w tym czasie Jan Kontek. Pewnego razu na apelu przed całą szkołą dyrektor wyróżnił nas, że chociaż musimy do szkoły chodzić  pieszo pięć kilometrów, to nie opuściliśmy ani jednej godziny.

Po czterech latach przerwałem naukę w gimnazjum i w 1927 roku postanowiłem wstąpić do jezuitów, tak jak rok wcześniej uczynił to mój szkolny kolega Jan Szopiński. Informację o warunkach przyjęcia do Towarzystwa Jezusowego przeczytałem w „Posłańcu Serca Jezusowego”. Gdy któregoś dnia wróciłem ze szkoły, natknąłem się na rozłożone przez mamę czasopismo na stronie z tą notatką. Nie zastanawiając się wiele, wysłałem list do Krakowa i wkrótce otrzymałem bardzo życzliwą odpowiedź.

Rozmowa wstępna odbyła się w jezuickim domu wypoczynkowym w Jastrzębiej Górze. Po dwuletnim nowicjacie w Kaliszu, kontynuowałem naukę w gimnazjum jezuickim w Pińsku. Potem w Krakowie przez trzy lata studiowałem filozofię, a następnie zostałem skierowany do Gdyni-Orłowa, gdzie było gimnazjum jezuickie. Zostałem tam sekretarzem rektora szkoły ks. Józefa Koneweckiego. Miałem z nim pewne scysje i poprosiłem o przeniesienie w inne miejsce. Rok przed wybuchem wojny skierowano mnie do Łęczycy w Poznańskiem. To przeniesienie uratowało mi życie. Dziewięciu gdyńskich jezuitów, w tym także mojego przełożonego, hitlerowcy zamordowali w Piaśnicy.

Wybuch wojny zastał mnie w Lublinie na studiach teologicznych. Wkrótce jako uchodźca z trzydziestoma innymi jezuitami znalazłem się w Wilnie. Tam uzyskałem wcześniejsze święcenia  kapłańskie. Po roku, gdy nastała nowa orientacja polityczna, zostałem wezwany przez Sowietów do urzędu, gdzie zaproponowano mi przyjęcie obywatelstwa litewsko-rosyjskiego. Odmówiłem. Po miesiącu zostałem ponownie wezwany i zrobiłem to samo. Wtedy znalazłem się wśród licznej grupy deportowanych do pracy w kopalni węgla w Zagłębiu Donieckim. W Starobielsku podczas transportu przyszła wiadomość, że wybuchła wojna niemiecko-sowiecka. To spowodowało, że Rosjanie skierowali nas dalej na północ, na wschodni Ural. Przebywałem tam osiem miesięcy. Byłem tak wyniszczony, że na moich żebrach mogłem grać jak na mandolinie. Dziś tak mogę żartobliwie powiedzieć, ale wtedy nie było do śmiechu. Moje przeżycia z tamtego okresu opisałem we wspomnieniach Na przełęczy. W drugiej części wspomnień – Moje dzieje w armii gen. Andersa – utrwaliłem związki z Wojskiem Polskim w Rosji, żołnierską drogę jako kapelana przez Iran, Irak i Egipt do Palestyny, gdzie uczyłem polską młodzież uratowaną przed Sowietami.

W 1947 r. przyjechałem do Wielkiej Brytanii. Tam złożyłem maturę, a potem udałem się na dalsze studia teologiczne do Bostonu w Stanach Zjednocznych. Po skończeniu studiów przełożeni skierowali mnie do Polskiej Misji Katolickiej w Lusace w Rodezji Północnej (od 1964 roku niepodległej Zambii). W sumie byłem tam pięciokrotnie. Bardzo blisko współpracowałem z Adamem Kozłowieckim, którego ostatnio Ojciec Święty Jan Paweł II nominował na stanowisko kardynała.

Moja główna siedziba mieściła się w Chicago, gdzie miałem własne biuro. Wydawałem pismo misyjne „Pionierski Trud”. Ponieważ ten tytuł brzmiał zbyt komunistycznie, zmieniliśmy na „Wśród Ludu Zambii”. Cała praca polegała na informowaniu o problemach misyjnych, a przede wszystkim zbieraniu pieniędzy na tę działalność, głównie wśród Polonii. Przez trzydzieści sześć lat zebrałem ponad 3 miliony dolarów.

W 1986 r. Amerykanie zakazali nam dalszej działalności, miałem wrócić do Polski. Tak się jednak złożyło, że potrzebowano mnie w Hamtramck pod Detroit. Sprawa trafiła do ojca generała, który zgodził się na mój dalszy pobyt w Stanach, pod warunkiem, że zwiążę się administracyjnie z jezuitami detroickimi. Tak więc od dwunastu lat nadal zajmuję się pracą duszpasterską, pomagam księżom w miejscowej parafii św. Władysława, prowadzę tygodniowy biuletyn parafialny.

W 1995 roku, przed zbliżającą się setną rocznicą ślubu rodziców Weroniki i Pawła, zorganizowałem zjazd rodziny Czapiewskich nad jeziorem Garczyn pod Kościerzyną.  Natchnął mnie do tego mój siostrzeniec Brunon Tysarczyk, który parę lat wcześniej urządził zjazd rodziny Tysarczyków. Byłem także na tym zjeździe. Czy Czapiewscy mają być gorsi, pomyślałem? Przecież to wspaniała idea wzmocnienia więzów rodzinnych, które szczególnie w obecnych czasach są cudownym lekiem na wyobcowanie, chronią przed egoizmem i nadmiernym indywidualizmem. W kazaniu podczas Mszy św. podkreśliłem, że musimy nauczyć się ze sobą rozmawiać, tolerować i szanować ludzi z naszego otoczenia.

Dzięki Teresie Czapiewskiej, mojej krewnej z Kościerzyny, mogłem w tym roku gościć na VI Sympozjum Polonii Kaszubsko-Pomorskiej w Starbieninie. Dopiero tutaj poznałem piękne określenie: mała i wielka ojczyzna. To mnie chwyciło za serce i przekonało. Właśnie umiłowanie ziemi rodzinnej, najbliższego regionu może prawdziwie rozpalić miłość do całej ojczyzny – Polski.

Myśląc o Polsce cieszę się, że tutaj nie było krwawej rewolucji, że zmiany zaszły drogą łagodnej ewolucji. Kraj coraz bardziej się rozwija, usamodzielnia, odzyskuje pełną suwerenność. Boję się tylko, aby nie skrzywdziły nas plany Unii Europejskiej. Niedobrze się stanie, jeżeli zbyt wiele stracimy z narodowego charakteru i regionalnej różnorodności. To jest nasza wielka skarbnica, którą musimy chronić.

Zanotował: Stanisław Janke

„Pielgrzym” 1999, nr 1 (237), s. 19

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *