Od razu odpowiem: w książkach. Czytałem właśnie jedną z nich – teologiczną. Tak, one też potrafią być ciekawe i niekoniecznie pisane językiem rodem z obcej cywilizacji. I, jak to przy lekturach bywa, niespodziewanie potknąłem się o któreś ze zdań. – Pacnąłem już w rozdziale wstępnym. Coś mnie zatrzymało. Musiałem się zebrać i zastanowić, dlaczego nagle przestało mi się czytać gładko i przyjemnie.
Gdzie się potknąłem? Stało się to w miejscu, gdzie oznajmiono mi z powagą, z jaką wypowiada się dogmatyczną formułę, że „nie ma większego wyróżnika, który czyni nas katolikami, niż coś, co teologia nazwała «zasadą sakramentalną»”. „Oczywiście, to święta prawda!” – zawołałem w duszy i już chciałem zignorować moje nie do końca świadome potknięcie, gdy nagle pojąłem, w czym tkwi problem. To jest nie tylko zasada teologiczna, to jest przede wszystkim zasada życiowa!
Chrzest bez zasady
To wyróżnik naszego sposobu życia! Ale czy nim jest? Gdy się postawi takie pytanie, trudno je odsunąć na bok. Jest jak natarczywa mucha, która nie daje spokoju.
Może w książce, z natury płaskiej, wszystko jest oczywiste, ale w wielowymiarowym życiu już niekoniecznie. Nie wszystko tu takie proste jak litery składające się na pobożną lekturę. Nie każdy ochrzczony idzie przez świat „przyobleczony w Chrystusa”. Nie każdy jest inny niż poganie. Nie każdy kieruje się zasadami.
Pierwszy obraz, który stanął mi przed oczami, gdy zatrzymałem się przy „zasadzie sakramentalnej” jest dość jaskrawy. Przypomniał mi się pewien chrzest… Odbył się on poza mszą i bez wspólnoty parafialnej. Był szybki jak ekspres niezatrzymujący się na żadnej stacji. Gości było całkiem sporo. Dziecko ubrano jak na koronację. Uczestnicy ceremonii rozsiedli się w ławkach i nie bardzo wiedzieli, jak się zachować. Jedynymi, którzy przystąpili do Komunii świętej, byli chrzestni, moja żona i ja.
To ostatnie nawet łatwo zrozumieć, skoro rodzice dziecka żyją w nieformalnym związku. Dodam, że nie przeszkadza to jego mamie chodzić do kościoła i przyjaźnić się z młodym wikarym, którego nazywa „przyjacielem domu”. Jak się domyślacie, to on udzielał chrztu.
„Nic się nie stało”
Po dziesięciu minutach było już po wszystkim, panie i panowie wyszli zrobić sobie wspólne zdjęcie. Ja – oj, głupi! – poszedłem do zakrystii, by przeprosić wikarego, że liturgia była taka nieświęta. Ten spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział jak do kumpla: „W porządku. Nic się nie stało”.
Nie mam zamiaru być jego kumplem, ale miał rację – nic się nie stało. Może chrzest był ważny (choć według czytanej książki niekoniecznie, bo nikt nie miał zamiaru wychować dziecka w wierze), ale ten sakrament – on „nic nie znaczył”! Nic nie zmienił i nie zmieni, do niczego nie zobowiązał. Tak, nic się nie stało, proszę księdza z małej litery.
Czy mam dopisać, że „nic się nie dzieje” przy wielu innych chrztach? „Zasada sakramentalna”? Jaka znowu zasada? Może w książce. Nie w życiu.
Szata jak chustka do nosa
Ta „zasada” przypomina mi białą szatę, w którą rodzice chrzestni ubierają nowo ochrzczone dzieci. Nowy strój, znak nowego życia, jest co najmniej bardzo symboliczny. To „chustka”, „szatka”, którą kładzie się na dziecku, zresztą tylko na krótką chwilę. Nie ma tu znanego z pierwotnego Kościoła zdjęcia starego ubrania, by na znak, że teraz wszystko jest inne przywdziać nową, białą szatę.
Pomyślałem, że chrzest jest dla wielu czymś jak owa chustka: ani się w nią nie ubierzesz, ani – nawet gdybyś chciał – nie zrobisz z niej użytku. Cóż z tego, że kapłan zwraca się do dziecka i mówi: „Stałeś się nowym stworzeniem i przyoblekłeś się w Chrystusa, dlatego otrzymujesz białą szatę”. Owszem maluch stał się nowym stworzeniem, ale nikt tego nie bierze poważnie. Nie ma tu przyobleczenia – jest: „teraz kładzie się chustkę”. Chrzest to taki dodatek, który a nuż kiedyś okaże się do czegoś potrzebny.
Abstrakcyjne to
Dlaczego ludzie tak po macoszemu traktują sakramenty? Chyba dlatego, że dla większości z nich to zwykła abstrakcja. Myślą sobie: „Może i one coś robią, może mają jakiś wpływ na ludzkie życie, ale czy na pewno?”. A skoro nie widzą ich roli w doczesności, a wciąż słyszą, że są bardzo ważne, to pewnie należałoby mówić o ich wpływie na czekającą każdego wieczność. Więc na wszelki wypadek ochrzcijmy malucha!
Powątpiewamy w sens i moc sakramentów, bo w takim przekonaniu umacnia nas także coś, co nazwałbym codziennym „doświadczeniem abstrakcji”. Widzimy, że sakramenty nic w nas nie zmieniają, że wszystko toczy się tak, jakbyśmy ich wcale nie przyjmowali.
Posłużę się dość radykalnym przykładem. Ci, którzy codziennie przyjmują Komunię świętą, na przykład kapłan czy osoby zakonne, niekoniecznie różnią się od tych, co do Stołu Pańskiego prawie nigdy (albo nigdy) nie przystępują. Czyżby więc zasadne było stwierdzenie, że sakramenty niczego w nas nie zmieniają?
Wolność!
Czytam dalej teologiczną rozprawkę i stawiam sobie pytanie: co się stało z naszą dojrzałością chrześcijańską (pewnie też z chrześcijańskim doświadczeniem), skoro nasza wiara jest tak inna niż przeżycia pierwszych pokoleń chrześcijan? Dla nich zbawienie było czymś realnym: zostali ocaleni od sposobu, w jaki żyli, zmieniły się ich postawy, spojrzenie na świat stało się inne, ich doczesność nabrała wymiaru nadprzyrodzonego. Sakramenty rzeczywiście były dla nich zasadą życia. Ci ludzie żyli wolni! Przecież słowo „zbawiać” znaczy: „ocalić”, „uratować”, „wybawić”! „Zbawić” to wyciągnąć człowieka spod kamienia, który go przygniótł i dać mu wolność! Więcej, dać mu siłę i odwagę, by wolnym pozostał do końca.
Pierwsi chrześcijanie zaświadczali, że przyjmowanie sakramentów przemienia ich wewnętrznie i napełnia jakimś „nowym duchem”. Oto, co na przykład Cyprian z Kartaginy pisał w swym słynnym Ad Donatum, dziele dedykowanym przyjacielowi o imieniu Donat „Gdy tylko plama mojego poprzedniego życia została zmyta przez rodzącą falę chrztu, moje serce wypełniło spokojne, czyste światło. I gdy tylko napiłem się ducha niebieskiego i otrzymałem nowe męstwo przez drugą dojrzałość, w zdumiewający sposób zaczęły znikać wątpliwości, tajemnice zaczęły się ujawniać, to, co było ciemne, rozjaśniło się, pozorne trudności się wyjaśniły, pozorne niemożliwości zniknęły”.
Być martwym to nie abstrakcja
Czytam dalej i znowu się zatrzymuję. Autor książki sugeruje mi, że lepiej zrozumiem, czym są sakramenty, jeśli będę o nich myśleć jak o czasownikach, a nie rzeczownikach. Bo to nie są uroczyste ceremonie, o których mówimy, posługując się rzeczownikami. Sakramenty „się dzieją”.
Jednak kiedy czytam dalej, że „sakramenty to najwyższa i największa tajemnica wpisana w chrześcijaństwo”, chwytam pióro i gryzmolę na marginesie otwartej strony: „wpisana w nasze życie”! Czyniąc sakramenty tematem teologii, a nie naszej codzienności, sami sprawiamy, że ich nie rozumiemy. A nie rozumiejąc ich i nie korzystając z nich, nie możemy być „żywi” w swojej wierze.
Taka jest chrześcijańska zasada, która sprawia, że jest się wolnym i żywym. Ale można też być martwym. A to… to już z pewnością nie abstrakcja.
Wincenty Łaszewski
„Pielgrzym” [29 października i 5 listopada 2023 R. XXXIV Nr 22 (885)], str. 18-19.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.