Zawód reporter – wywiad z Marią Stepan, dziennikarką i reporterką telewizyjnych „Wiadomości”


Jej dramatyczne relacje z kijowskiego Majdanu i reportaże z Ukrainy znane są większości Polaków. To właśnie państwu nad Dniestrem poświęciła swoją pierwszą książkę, zatytułowaną „Człowiek to człowiek, a śmierć to śmierć”. Kilka tygodni temu odwiedziła Czarnobyl, żeby zobaczyć, jak żyją tam ludzie trzydzieści lat po katastrofie w elektrowni atomowej. Z Marią Stepan – dziennikarką i reporterką telewizyjnych „Wiadomości” – rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA


– Skąd wzięło się Twoje zainteresowanie słowiańskim Wschodem, a Ukrainą w szczególności? Przypadek?
– Jeśli mamy jakąś przeszłość związaną z naszymi korzeniami, pochodzeniem, to często na początku staramy się to odrzucić, zanegować, by dopiero po czasie przyjąć to z dobrodziejstwem inwentarza. Tak jest w moim przypadku. Wychowywałam się w domu dwukulturowym: mama Polka, ojciec z pochodzenia Ukrainiec – zawsze starał się przekazać nam swoje korzenie.
W pewnym momencie zrozumiałam, że pochodzenie jest czymś dodatkowym, moim atutem, a nie przeszkodą. I przyszedł taki moment, kiedy wykorzystałam swój rodzinny „posag”. Gdy zaczęło się coś dziać na Ukrainie, pracowałam wtedy w radiu ZET. Wreszcie padło pytanie, kto zna język ukraiński. No kto? Stepan zna. I tak się potoczyło. Znałam też rosyjski, ale to były czasy, kiedy wszyscy w większym lub mniejszym stopniu znaliśmy ten język. Zresztą nauka języków słowiańskich przychodzi mi z niezwykłą łatwością. Lubię tę kulturę, czuję tych ludzi, umiem z nimi rozmawiać. W miarę upływu lat szkoliłam warsztat, od 1998 roku zaczęłam coraz częściej wyjeżdżać na Ukrainę i te podróże wiele mi dały.  I tak minęło już prawie dwadzieścia lat.

– Zjeździłaś całą Ukrainę czy koncentrowałaś się tylko na jej zachodniej części?
– Nie, bywałam także na wschodzie, oczywiście rzadziej, jeździłam też na Krym i chyba mogę powiedzieć, że znam ten kraj dość dobrze.

– Dobrze znasz też mentalność jego mieszkańców i tamtejszą kulturę. Pewne zjawiska, jak wynika z Twojej książki, są dla ciebie w pełni zrozumiałe. Dla świata zachodniego i nawet dla nas,  Polaków – najbliższych sąsiadów i również Słowian – już niekoniecznie.
– Pamiętam te dramatyczne wydarzenia na Majdanie, kiedy zginęło tam stu ludzi. Żegnano się z nimi, otwarte trumny z ciałami niesione były na ramionach kolegów. I nie zapomnę zdziwienia zachodnich dziennikarzy, którzy pytali mnie: „Mary, powiedz nam, dlaczego oni otwierają te trumny, po co tak manifestują śmierć?”. Odpowiadałam im wtedy, że taka jest kultura, zwyczaj, który panuje tutaj od zawsze. Dopóki nie pożegnamy się z ciałem zmarłego, trumna jest otwarta. Nie musiałam się tego uczyć i było to dla mnie oczywiste.
Zachodnich reporterów w pewnym momencie zaczęły również denerwować głośne okrzyki na Majdanie, określane przez nich jako zbyt teatralne. Nie mogli pojąć, czemu miało służyć aż takie afiszowanie się z emocjami, według nich było to naiwne. Jednak jak ktoś głębiej sięgnie do historii Ukrainy, to zrozumie, że jej mieszkańcy nie mieli wcześniej okazji, żeby z taką dumą mówić o swoim narodzie. Oni byli pod tym sowieckim butem o wiele dłużej od nas. Teraz oficjalnie są niepodległym państwem, niestety widzimy, co robi Kreml. Kreml ich nie puszcza do Europy – uważa Ukrainę za swoją strefę wpływów. O tym, co wydarzyło się na Majdanie, Ukraińcy mówią „rewolucja godności”, bo właśnie godność dały im wydarzenia w Kijowie. Stąd te okrzyki, gesty i manifestacja dumy narodowej. I choć zabrzmi to górnolotnie, to wtedy powstało społeczeństwo obywatelskie. Ono wcześniej nie istniało.

– Twoja książka zatytułowana jest „Człowiek to człowiek, a śmierć to śmierć”. Dalej w tekście rozwijasz tę myśl, pisząc ze smutkiem, że męczy cię wartościowanie śmierci. Przecież zawsze tak było. Czy wydarzenia na Ukrainie pokazały to jeszcze bardziej dobitnie?
– Wiem, że świat taki jest, ale i tak mnie to męczy i nie daje spokoju. Od jakiej liczby ofiar ogłaszamy żałobę narodową? Przecież to nigdzie nie jest zapisane. A dlaczego napisałam te słowa? To zbiegło się z atakiem terrorystycznym w Paryżu na redakcję gazety Charlie Hebdo, podczas którego zginęło siedemnaście osób. Kilka dni później zdarzył się atak terrorystyczny na cywilny autobus pod Wołnowachą, zginęła podobna liczba ludzi. Ale to nie były osoby zaangażowane w cokolwiek, nie byli to dziennikarze, ale stykać z tragicznymi kobiety i dzieci. I co się dzieje? O Francji mówi cały świat, są protesty, informacje we wszystkich mediach, gesty solidarności. A o Ukrainie – cisza. Mieszkańcy odległego ukraińskiego miasta próbowali kogoś tą tragedią zainteresować, pisząc: Je suis Wołnowacha. Bez efektu. Do Ukraińców nikt nie przyjechał! Nie było wozów transmisyjnych, relacji na żywo. To jest geopolityka. Europejczykowi – Holendrowi czy Hiszpanowi – Paryż jest bliższy, Kijów to dla niego już „białe niedźwiedzie”. Majdanem byliśmy zainteresowani, bo taki kolorowy, wszystko działo się w centrum Europy, a dalej? Pod jakąś trudną do wymówienia Wołnowachą…?

– Wielokrotnie zetknęłaś się ze śmiercią. Widziałaś, jak ludzie zabijani są przez snajperów, jak działa Berkut, katując opozycjonistów niejednokrotnie na śmierć. Co się czuje w takich sytuacjach?
– Jako reporter jeżdżący w zapalne rejony Europy, siłą rzeczy musiałam się stykać w tragicznymi wydarzeniami.
Pamiętam atak czeczeńskiego komando na moskiewski teatr na Dubrowce, dużą liczbę ofiar. Wtedy nie umiałam sobie z tym poradzić, ale w końcu musiałam poukładać to sobie w głowie. Teraz na Majdanie było o tyle łatwiej, że to nie pierwsza śmierć, z którą się zetknęłam w pracy. jednak była to pierwsza śmierć, którą widziałam, która się działa tuż obok mnie. Błyskawicznie musiałam nauczyć się odróżniać świst kuli gumowej od ostrej amunicji. Co czułam. Nie chcę powiedzieć, że człowiek obojętnieje, ale ma zawód taki, jaki ma. Jako korespondent muszę szybko zrelacjonować, co się dzieje i nie mam czasu myśleć o władnych emocjach. Wydaje mi się, że ta książka była ze mnie od samego początku. Wiedziałam, że kiedyś muszę to wszystko zebrać i uporządkować, również moje emocje. poza tym ciągle nie mogłam się pogodzić w faktem, że ci ludzie, na Majdanie i nie tylko, opowiadali mi swoje życie, często niesamowite historie, a ja wyciągałam z tego kilka, kilkanaście sekund na potrzeby relacji czy reportażu. Miałam poczucie, że jestem tym ludziom po prostu coś winna.

– W pracy dziennikarza, a reportera telewizyjnego zwłaszcza, łatwo o nadużycia w stosunku do ludzi i ich dramatów, o których się opowiada. Granica, kiedy narusza się już prywatność i intymność dla uzyskania „efektownych” ujęć, jest bardzo cienka. Jest zresztą takiego mało sympatyczne określenie: „hieny dziennikarskie”. Gdzie jest Twoja granica?W
– Wbrew pozorom odpowiedź jest prosta. Przywołam dzień 20 lutego 2015 roku – najbardziej krwawy na Majdanie. Wtedy na naszych oczach zginęło kilkadziesiąt osób. Wcześniej też byli zabici, razem ponad sto osób, stąd wzięła się nazwa Niebiańska Sotonia – dzień upamiętniający ofiary rewolucji godności. W najbardziej kulminacyjnym momencie, kiedy mój operator biegnie do tych ludzi, żeby im pomóc, znowu rozpoczyna się ostrzał. I Kołosionek nagrywa wtedy sześć minut horroru. Te zdjęcia nigdy nie ujrzały światła dziennego. Wystarczył pokazać kask jednego z tych chłopaków – pełen krwi. On mówił wszystko. Dosłowność zabija drugi raz. Nie ma potrzeby epatowania okrucieństwem. W tym zawodzie oprócz pokazywania prawdy chodzi też o to, żebyśmy nie stępili wrażliwości ludzi, abyśmy dali im przestrzeń do myślenia, do wyobraźni. W telewizji ona też jest potrzebna.

Twój ostatni, całkiem niedawny zresztą, wyjazd na Ukrainę związany był z trzydziestą rocznicą wybuchu w elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Byłaś tam wcześniej?
– Tak, po raz pierwszy w 2000 roku, kiedy zamykano ostatni, trzeci reaktor. Była to taka wycieczka z Kijowa dla zachodnich dziennikarzy. Byliśmy w reaktorze, pokazywano nam „atomowe miasto” – Prypeć. Przejechaliśmy przez tę strefę, która wyglądała dość upiornie.
Tym razem w związku z rocznicą byłam tam trochę dłużej. Do Czarnobyla nie można się dostać, ot tak po prostu, ponieważ ta strefa jest zamknięta. Trzeba mieć pozwolenie i oczywiście zapłacić. Tak na marginesie – mam wrażenie, że jest to doskonały biznes. Teraz miałam okazję dotrzeć do tak zwanych samosiołów, czyli ludzi, którzy wrócili tam mniej więcej rok po katastrofie i mieszkają w tym miejscu do tej pory. Nie jest ich wielu, zaledwie sto czterdzieści pięć osób. Ja odwiedziłam dwie rodziny. I to chyba zrobiło na mniej największe wrażenie, że ci ludzi tak ukochali swoje miejsce na ziemi i tak nie odnaleźli się w tym, które im podarowano, że wrócili.
Z tego terenu wysiedlony sto trzydzieści tysięcy osób i rozrzucono ich po całym Związku Sowieckim. Oczywiście ówczesna władza próbowała tych samosiołów stamtąd wyrzucić i to na różne sposoby. Wojsko na przykład paliło wsie, itp. Natomiast ci, którzy zostali, żyją w nieprawdopodobny sposób. Nie mają bieżącej wody, ale nie specjalnie im na tym zależy. Jedzą to, co samy wyhodują. Mają gęsi, kury, niektórzy do niedawna posiadali jeszcze świnie, teraz z racji wieku już nie dają rady. uprawiają ziemię, chodzą na grzyby, łowią ryby ze skażonej wody. Wydaje się to nieprawdopodobne, zwłaszcza kiedy myśli się o chorobie popromiennej. Jednak trzeba pamiętać, że skażenie terenu było nierównomierne. to nie działa tak, że im dalej od reaktora, tym bezpieczniej. Owszem, są miejsca, która są bardzo skażone, by na przykład spadł deszcz i opad pyłu radioaktywnego dotknął ziemi. Ale są i takie, gdzie chmura poszła dalej i skażenie jest zdecydowanie mniejsze. Trudno jednak dokładnie zmierzyć, gdzie jest bardziej niebezpiecznie., dlatego w obrębie około trzydziestu kilometrów od reaktora jest ścisła strefa odosobnienia i tam już w ogóle nikt nie przebywa.

A jak wygląda samo miasto Czarnobyl?
– Kiedyś mieszkało tam około czternastu tysięcy osób, dziś zaledwie trzy i pół tysiąca. Ale co ciekawe – nie ma tam dzieci – w ogóle. W Czarnobylu mieszkają robotnicy. Funkcjonują w systemie piętnaście na piętnaście – ponad dwa tygodnie pracują w strefie, a potem wyjeżdżają poza nią.

– A co oni właściwie tam robią, skoro elektrownia nie działa?
Po pierwsze, stary sarkofag nad czwartym reaktorem, tym, który wybuchł, już się rozpada, więc trzeba zbudować nowy. Poza tym trzeba coś zrobić z paliwem jądrowym z pozostałych trzech wyłączonych reaktorów. Więc pracy jest aż nadto. Spotkała nawet dwóch Polaków, którzy pracują przy budowie sarkofagu. W okolicy samego reaktora jest sporo atrakcji turystycznych. W płynącej obok rzeczce pływają trzy-, czterometrowe sumy, wokół jest też wspaniała przyroda. Choć muszę powiedzieć, że na mnie największe wrażenie zrobiło miasto Prypeć. Pięćdziesięciotysieczne miasto, które ewakuowano w całości. przed wybuchem w Czarnobylu było ono wizytówką Związku Radzieckiego. Tam wszystko było najlepsze. Prawdopodobnie właśnie z Prypeci otwarty został pierwsze w demoludach supermarket. Widzieliśmy zresztą jakieś pozostałości po wózkach sklepowych. Wyobrażasz sobie w osiemdziesiątym szóstym roku Polskę i wózki na kółkach w sklepach? Miasto było bardzo młode, jego mieszkańcy również. Średnia wieku to zaledwie dwadzieścia sześć lat. Tam wszystko było jak spod igły. ponieważ nie było zamknięte, przyjeżdżali do niego ludzi z okolic, żeby zrobić zakupy. Ten luksus to ze względu na pracujących w elektrowni ludzi, którzy traktowani byli priorytetowo i musieli mieć wszystko najlepsze. mieli więc świetne mieszkania, możliwość specjalnych pożyczek z zakładów pracy. Spotkałam kobietę, która wraz z czteroosobową rodziną mieszkała w ponad pięćdziesięciometrowym, wyposażonym w nowe meble, mieszkaniu. Jak na warunki sowieckie to było naprawdę coś. I raptem to zaledwie szesnastoletnie miasto ewakuowano w niespełna trzy godziny. Większość mieszkańców już nigdy do niego nie wróciła. Powiedziano im, że jadą na trzy dni, że mają wziąć bieliznę na zmianę, podstawowe rzeczy, dokumenty… I oni uwierzyli. Teraz to miasto widmo, choć są w nim mieszkańcy: gryzonie, wilki, lisy i podobno nawet niedźwiedzie. Jak się łatwo domyślić, jest to też stały punkt wycieczkowy.

– To, co opowiadać, potwierdza tylko, że Twój zawód daje ci sporo satysfakcji i adrenaliny. Bywa jednak niebezpieczny i mocno obciążający psychicznie. Jak sobie z tym radzisz? jak się resetujesz po tych trudnych tematach?
To jest po prostu moja pasja. dla mnie najważniejsi są ludzi, więc spotykanie się z nimi to sama przyjemność. Wróćmy choćby do ostatniej wizyty w Czarnobylu. Większość ekscytowała się poziomem promieniowania, mnie fascynował fenomen ludzi, którzy tam mieszkają. Jak można taż żyć w dzisiejszych czasach? Zawsze w mojej pracy spotkanie z człowiekiem jest dla mniej najistotniejsze. A skoro ro jest moja pasja, nie mam potrzeby specjalnie się resetować. Owszem, bywają trudne momenty i wtedy muszę rzeczywiście złapać dystans i odpocząć. Uwielbiam gotować, pływać, sporo czytam, a potem… wracam do pracy (śmiech).


Fot.arch prywatne

„Pielgrzym” 2016, nr 11 (691), s. 22-25

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *