Czarna, oszczędna scena, białe, wyraziste światło i on. Mężczyzna, który bez słów rozbawia publiczność do łez. Z Ireneuszem Krosnym – twórcą Teatru Jednego Mima – o sztuce zawodu i tym, co w życiu ważne – rozmawia Maja Przeperska.
– Do teatru ciągnęło Pana od zawsze?
– Faktycznie rozpoczęło się to dosyć szybko, bo mając zaledwie dwanaście lat, zobaczyłem w telewizji amerykański film kryminalny, w którym był krótki fragment pantomimy – dosłownie mniej niż dziesięć sekund! Mnie wtedy olśniło, autentycznie zamurowało. Pomyślałem wtedy, że chciałbym coś takiego umieć. Lecz to był amerykański film, a wokół mnie była socjalistyczna Polska, byłem więc przekonany, że trzeba o tym zapomnieć i odłożyć wyłącznie do sfery marzeń. Jednak dwa lata później mój starszy brat powiedział, że jego szkoła idzie na przedstawienie pantomimy do teatru, i mnie się zapaliła lampka, że to jest to, co wtedy widziałem, więc nielegalnie dołączyłem się do kolumny wchodzących licealistów, a byłem jeszcze wtedy w podstawówce. Takim sposobem udało mi się wejść na spektakl. Nic z niego nie zrozumiałem, ale strasznie mi się podobało (śmiech). Po przedstawieniu usłyszałem w głośnikach głos: „Osoby zainteresowane pracą w zespole proszone są o pozostanie na widowni”. Zostałem. (…)