W przeszłości prowadził życie typowego chuligana – kradł, wdawał się w bójki, handlował narkotykami. Dziś jest szczęśliwym mężem, tatą, szefem kuchni. Jego los się odwrócił, a przyczynił się do tego ks. Jan Kaczkowski, z którym łączyła go prawdziwa przyjaźń. Ta niezwykła historia wydarzyła się naprawdę i to na jej podstawie powstał film „Johnny”. O swojej prozie życia i drodze, którą przebył, opowiada Patryk Galewski. Rozmawia Maja Sitkiewicz.
– Czym jest dziś dla pana proza życia?
– Moja proza życia jest szalenie piękna i wartościowa. I nie chodzi w niej tak bardzo o tę powtarzalną co-
dzienność, ale o sposób, w jaki tę codzienność odbieram. Dziś doświadczam życia prawdziwie i najbardziej lubię w nim spokój, mój własny spokój.
– Jeszcze kilkanaście lat temu pańskie życie wyglądało zupełnie inaczej. Opowie pan o tamtym czasie i drodze, którą pan przeszedł, by być w tym miejscu, w którym dziś jest?
– Jeszcze tych kilkanaście lat temu kompletnie nie wiedziałem, jak żyć. Nie wiedziałem, w jak piękny sposób można czuć życie. Byłem kompletnie pozbawiony takich obszarów, które pozwalałyby mi na to, żeby czuć je w sposób autentyczny. Ćpałem, piłem i moja percepcja była bardzo zaburzona. Nie potrafiłem kochać, nie potrafiłem odczuwać miłości, nie czułem siebie. Czułem za to totalną beznadzieję, czułem się niechciany i niekochany. Stąd też brały się moje próby samobójcze, które tak naprawdę miały pomóc mi zakończyć tę niemożność czucia świata.
– To było aż tak bolesne?
– To nie było nawet bolesne, ja po prostu nic nie czułem. Pierwsza z tych prób miała na celu – a wiem to dopiero dziś – zwrócenie na mnie uwagi, była moim krzykiem, wołaniem o pomoc: „Halo, tu jestem, dlaczego nikt mnie nie widzi?”, Miałem wtedy piętnaście lat. Drugiej próby dokonałem jako siedemnastolatek, kiedy byłem mocno wmiksowany, kolokwialnie mówiąc, w ćpanie i chlanie. Jej źródłem był lęk przed rzeczywistością, z którą nie potrafiłem się na trzeźwo mierzyć. Trzecia próba samobójcza – w wieku dwudziestu jeden lat – była, jakkolwiek to zabrzmi, tą świadomą próbą. Naprawdę chciałem wtedy przestać żyć, bo nie widziałem żadnego sensu w życiu ani żadnej radosnej chwili, która pozwoliłaby mi nie podciąć sobie tych żył.
– W pańskim życiu nastąpił jednak przełom, do którego w znacznym stopniu przyczynił się ks. Jan Kaczkowski. Pamięta pan wasze pierwsze spotkanie?
– Nie chcę nazywać tych wydarzeń, które zadziały się w moim życiu przypadkiem, ale to pierwsze spotkanie nie było na pewno planowane! (śmiech) Pewnego razu, kiedy na takiej typowej pijackiej imprezie, w której brałem udział, skończył się alkohol, postanowiłem być tą osobą, która uzupełni zapasy. Nad ranem wsiadłem na rower i pojechałem. Ale kiedy funkcjonariusze pełniący służbę zobaczyli mnie jadącego na rowerze, poprosili grzecznie, żebym dmuchnął w alkomat. Wynik był imponujący. Wrzucili więc mnie i rower do radiowozu. I tak, po dokonaniu tego wykroczenia, stałem się właścicielem kolejnego wyroku w swoim życiu. Miałem do odpracowania trzysta sześćdziesiąt godzin w puckim hospicjum.
W tamtym momencie to, że dostałem kolejny wyrok, w ogóle mnie nie poruszyło, miałem to – powiem brzydko – gdzieś. Ale pewnego słonecznego dnia, kiedy z moimi ziomkami kończyliśmy palić trawę za kościołem i kiedy nadszedł czas, żeby się rozstać, wszedłem w uliczkę, która rozdzielała kościół i plebanię, tam zobaczyłem tego dziwnego księdza. Wiedziałem, że to Jan, ponieważ w pewnym momencie w Pucku zrobiło się o nim głośno. Był to ten fajny ksiądz, który robi coś dobrego z młodzieżą. Wtedy Johnny uczył też w zawodówce, w której miałem kilku kolegów, z którymi wchodziłem w interesy, bo handlowałem narkotykami. I właściwie tam pierwszy raz się z Janem otarliśmy. Bo kiedy zobaczył, że w tej szkole sprzedaję narkotyki, kazał mi stamtąd iść, a ja kazałem mu się nie wtrącać (wyraziliśmy to słowami wulgarnymi) – i to była tak naprawdę pierwsza nasza interakcja.
Wróćmy jednak do tej uliczki. Kiedy zobaczyłem tego dziwnego księdza, to w mojej głowie pojawiły się myśli typu: „Tylko nie on…”. Może trudno to sobie wyobrazić, ale Johnny w tamtym momencie zaczął mnie wołać po imieniu, bo wiedział, że ta moja gęba to jest gęba Patryka Galewskiego, który ma do odpracowania trzysta sześćdziesiąt godzin na cele społeczne właśnie u niego. I kiedy tak dzielnie mnie wołał po imieniu, ja z każdym tym jego wołaniem chciałem uciekać, ponieważ w tamtym momencie mojego życia facet w sukience – a tak wtedy czułem postać księdza – wydawał mi się kimś strasznie żenującym i nie chciałem brać w tym udziału. Ale Jan dalej szedł w moją stronę i kiedy stanęliśmy blisko siebie, zrobił coś, co już całkowicie mnie zmiotło z powierzchni ziemi, bo myślałem, że jak na księdza przystało, będzie mi nawijał jakieś smutne kazania dotyczące życia, że jestem pijany, naćpany i że jestem złym człowiekiem – byłem na to przygotowany. A Jan zrobił gest takiej młodzieżowej essy, czyli kciuk do góry, mały palec na dół, reszta palców zwinięta do środka, i zadał mi pytanie, czy będę dużo tej trawki jarać, czy może wpadnę do niego te godziny odpracować. To było dla mnie zadziwiające.
W tym wszystkim był niesamowity luz. Jan zresztą miał niezwykłą łatwość rozmawiania z ludźmi, którzy pochodzili z różnych środowisk. On miał dar komunikacji, mógł dogadać się z każdym. Wiem jednak, jak dużo kosztowało go to, żeby zniżyć się do mojego poziomu komunikacji, ale był to jedyny sposób, żeby móc ze mną pogadać.
– Jak rodziła się wasza przyjaźń? To był długi proces czy przeciwnie?
– Oczywiście nie od razu staliśmy się przyjaciółmi. Nasza przyjaźń zaczęła się od bardzo ważnych, ale też w zasadzie bardzo prostych rzeczy. Szczególnie na początku Jan przyciągał mnie do siebie swoją autentycznością i tym, że czułem się dla niego ważny. Kiedy zacząłem odpracowywać swoje godziny w hospicjum, Jan podszedł do mnie i wypowiedział prosty komunikat: „Fajnie, że jesteś. Jak się dzisiaj czujesz?”. I to nie był komunikat pod tytułem: muszę to powiedzieć Patrykowi, bo jestem człowiekiem o wysokim poziomie kultury osobistej, tylko wypływał autentycznie z niego. W tamtym momencie mojego życia rzadko słyszałem od drugiego człowieka, że się cieszy, że jestem. Wtedy ludzie się mnie raczej bali. Jan nie brał jednak pod uwagę tego, co zrobiłem w przeszłości. On mówił prawdę: „Fajnie, że jesteś”. I od takich małych, ale ważnych rzeczy wszystko się zaczęło.
– Jakim przyjacielem był ks. Jan?
– Jan odegrał w moim życiu kilka ról. Był moim pracodawcą, moim przyjacielem i stał się też dla mnie w jakimś sensie tatą. W trudnych momentach mojego życia zawsze mnie wspierał. A jak była taka konieczność, to dostawałem kopniaka, żebym się ogarnął. Z jego ust nigdy nie padały takie błahe zwroty, jak: „Wszystko będzie dobrze” czy „Jakoś to będzie”. Johnny uczył mnie tego, że trzeba brać odpowiedzialność za własne decyzje. Na początku nie było mi łatwo oswoić się z tą świadomością, jednak z czasem zobaczyłem w tym głęboki sens. Jan wielokrotnie udowadniał mi też, że jestem dla niego ważny, jak wtedy, kiedy trzy dni po operacji wycięcia z płata czołowego glejaka uciekł ze szpitala po to, żeby zeznawać w sądzie w sprawie, które odwieszania moich wyroków. Kiedy go zobaczyłem ledwo wchodzącego do sali rozpraw, oniemiałem. Przyszedł tam specjalnie dla mnie, żeby powiedzieć w sądzie piękne rzeczy o mnie, na przykład że jestem dobrym człowiekiem. Wtedy całym sobą dał mi do zrozumienia, jak dużo dla niego znaczę.
– Dzięki niemu stał się pan ważny również dla siebie samego?
– A nawet bardzo ważny! Oczywiście w takim zdrowym sensie. Zacząłem się po prostu lubić. Dziś, nawet gdy wstaję niewyspany i patrzę rano na tę moją brzydką gębę w lustrze, to cieszę się, że jest to moja gęba. Śmiało na siebie patrzę i uśmiecham się do tego odbicia, które widzę. Jestem dzisiaj normalnie żyjącym człowiekiem, nikim wyjątkowym, ale posiadam w sobie balans i spokój, których tak długo szukałem.
– Praca w puckim hospicjum w jakiś sposób się do tego przyczyniła? Była tam śmierć, ale było też, a może przede wszystkim – życie. Jakie momenty stamtąd utkwiły panu w głowie najbardziej?
– Na pewno praca w hospicjum wiele mnie nauczyła. I prawdą jest, że mimo tego, że tam kończy się życie, to te ostatnie chwile wypełnione są niezwykle intensywną, skondensowaną częstotliwością czucia własnego życia. Doświadcza się go w sposób bardzo głęboki. Spotyka się tam również dużo szczęścia, miłości, bliskości. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale jest to piękne, dobre miejsce.
Chwil, które zmieniały moje życie, i sytuacji, w które wrzucał mnie Johnny po to, żeby coś we mnie obudzić, było sporo. Szczególnie pamiętam jedną taką sytuację. Pewnego dnia Jan powiedział, że do hospicjum przyjdzie starsza pani z dwiema małymi dziewczynkami i chciałby, abym przez chwilę zajął im czas. Faktycznie, konkretnego dnia o konkretnej godzinie przyszła ta starsza pani i przyprowadziła ze sobą dwie dziewczynki, które wtedy były w wieku moich dzieci – Patryka, który ma cztery lata, i Jana, który ma siedem lat. Dziewczynki wyglądały jak małe aniołki, ale były strasznie smutne. Postanowiłem więc zabrać je do kuchni, bo już wtedy tam pracowałem, i żeby zająć im czas, zacząłem robić naleśniki. Próbowałem je trochę rozweselić, ale nie sposób było wydobyć z tych dziewczynek uśmiech. Po chwili do kuchni weszła pielęgniarka i powiedziała, że dziewczynki mogą już pójść do mamy. Okazało się, że tego dnia one przyszły pożegnać się ze swoją umierającą mamą, która miała nieco ponad czterdzieści lat. Byłem częścią tej sytuacji, słyszałem, jak ich mama mówiła im, że kocha je najmocniej na świecie, że chciałaby zrobić wszystko, żeby móc przy nich być, patrzeć, jak rosną, jak przeżywają życie, jak są szczęśliwe, ale nie może tego zrobić, bo umiera…
Kiedy kilka dni później ta pani zmarła, pobiegłem do Jana i zacząłem przeklinać i wyzywać go i jego religię, byłem bardzo tą śmiercią poruszony. Johnny zrobił wtedy coś bardzo pięknego, nie był na mnie zły, powiedział tylko, że nie zna odpowiedzi na pytanie: dlaczego? Powiedział też, że człowiek tylko na podstawie prawdziwej miłości jest w stanie głęboko przeżywać odejście drugiej osoby.
– W hospicjum poznał pan też swoją przyszłą żonę.
– Tak – miłość mojego życia. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Żanetę, szedłem ze śniadaniem do Jana przez oddział hospicjum. I gdy pędziłem z tą tacą, na której były jajecznica, pieprzniczka i solniczka, i zobaczyłem w bocznym wejściu piękną blondynkę, to pomyślałem, że muszę do niej zagadać (śmiech). Wtedy jeszcze nie do końca potrafiłem wyrazić wszystko w ładnych słowach, by był w tym jeszcze wdzięk i takt, więc wyszło dość zabawnie. Ale chciałem pokazać się z jak najlepszej strony, oparłem się więc o ścianę, lecz w tamtym momencie taca z tą jajecznicą i solniczką, i pieprzniczką wypadła mi z rąk, co mnie strasznie zirytowało. Cały się zaczerwieniłem, ale pomyślałam, że po prostu muszę wykorzystać tę sytuację. Podniosłem tę pieprzniczkę, poszedłem, ale nie dałem za wygraną. Nasze ścieżki się na pewien czas rozeszły, by potem znowu się spotkać. Dziś Żaneta jest moją żoną, mamy cudowne dzieci i jesteśmy ze sobą szczęśliwi.
– Jak wyglądała pańska droga i przemiana, którą pan przebył? Jest pan w stanie uchwycić ten moment, kiedy podjął tę jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu i powiedział: „Chcę żyć inaczej”?
– Nie ma takiego jednego momentu. Jan wskazał mi właściwy kierunek, był przy mnie wtedy, gdy go potrzebowałem, wypełnił mnie i moje życie przestrzenią miłości. Dużo też ode mnie wymagał, cały czas mi powtarzał: „Dyziu, ty nie możesz być gamoniem, musisz wrócić do szkoły”. Kiedy był ten właściwy dla mnie czas edukacji, to ćpałem i piłem, i niekoniecznie miałem czas, żeby chodzić do szkoły. Dopiero pod naciskiem Johnny’ego ponownie zapisałem się do szkoły, skończyłem liceum i zdałem maturę. Był to dla mnie przeogromny sukces.
– Wiele ma pan tych sukcesów na swoim koncie.
– A wszystko zaczęło się od przestrzeni miłości, którą dostałem od Jana. Tę samą miłość dziś daję swoim dzieciom. Jestem ogromnie szczęśliwy, że one chcą, żebym to właśnie ja był ich tatą. Jestem tatą, za którym one tęsknią, z którym chcą spędzać czas i być blisko – i to jest najpiękniejsze, czego doświadczam.
Trzy lata temu poczułem także gotowość, żeby to wszystko, przez co przeszedłem, przekuć w pewną wartość, dlatego jestem częścią rodzinnej Fundacji im. ks. Jana Kaczkowskiego, która zajmuje się tym wszystkim, czym Jan zajmował się poza pracą w hospicjum. Między innymi dlatego powstał projekt PaKa, czyli Patryk i Kaczkowski, inne garowanie. Jest to lustrzane odbicie tej relacji, która łączyła mnie z Janem, z tym że dzisiaj to ja idę do młodych ludzi do domów dziecka, do szkół, do zakładów poprawczych i na bazie własnego doświadczenia staram się im pomóc. Projekt PaKa inne garowanie to między innymi warsztaty kulinarne. Gotowanie to jednak trochę taka przykrywka, bo gdzie najlepiej mówi się o rzeczach niewygodnych? W kuchni. Podczas tych spotkań opowiadam o braku poczucia bezpieczeństwa, braku miłości i wielu innych ważnych rzeczach. Opowiadam o tym, jak czułem życie kiedyś i jak czuję je dziś. Mówię prawdę o sobie i widzę, jak w tych młodych ludziach pojawia się nadzieja. Oni zaczynają myśleć: „Hej, a może ja też tak mogę?”.
Te spotkania odbywają się w dużych halach sportowych i są tam setki młodych osób. Mam świadomość, jak dziś trudno młodzieży wysiedzieć w spokoju chociaż dwadzieścia minut, bo świat tak szybko pędzi, ale proszę sobie wyobrazić, że jak wchodzę na tę salę i kiedy zaczynam mówić, to nagle zapada cisza. Przez trzy godziny mojego monologu jest po prostu cisza, czasem są nawet łzy, a po spotkaniu przychodzą do mnie osoby, które dzielą się ze mną intymnymi doświadczeniami ze swojego życia. Opowiadają o próbach samobójczych, o tym, co złego ich spotkało w życiu i jak sobie z tym nie potrafią poradzić. Nasz projekt jest na etapie rozwijania i konstruowania narzędzi, które będą nam pozwalały właśnie z takimi smutnymi doświadczeniami sobie radzić.
– Oprócz fundacyjnej działalności rozwija się pan również zawodowo. Jest pan szefem kuchni i autorem książki „Kuchnia na pełnej petardzie”. Nie jest to jednak książka typowo kulinarna.
– Racja, to nie jest zwykła książka kucharska, ale tak naprawdę historia mojego życia opowiedziana przepisami.
– Ks. Kaczkowski powiedział kiedyś panu: „Bardzo mi zależało, żebyś znalazł swoje miejsce na ziemi”. Odnalazł je pan?
– Tak.
– Co to za miejsce?
– To właśnie moja proza życia. Jestem w niej zakochany po uszy.
„Pielgrzym” [14 i 21 maja 2023 R. XXXIV Nr 10 (873)], str. 20-23
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.