Znaki charakterystyczne: długa siwa broda, szeroki, pogodny uśmiech, niespożyta energia – i oczywiście kajak OLO. Aleksander Doba – bo o nim mowa – to wulkan energii, który udowadnia, że życie nie kończy się wraz z przejściem na emeryturę, przeciwnie – dopiero wtedy może się na dobre rozkręcić… O swoich oceanicznych przygodach, rodzinie i przepisie na młodość opowiada Mai Przeperskiej.
– Utarło się, że to młodzi ludzie mają zdobywać, dokonywać odkryć, wykazywać się odwagą. Okazuje się jednak, że to nie tylko ich domena…
– To prawda. Sęk w tym, że ja wcale nie uważam się za człowieka starego! We wrześniu skończyłem siedemdziesiąt jeden lat, ale gdyby mnie zapytać, co sądzę na temat starości, odpowiedziałbym, że nic na ten temat nie wiem. Jak się zestarzeję, wtedy będę mógł się wypowiedzieć. Na razie starość jest dla mnie nieaktualna (śmiech). A tak na poważnie, to uważam, że człowiek starzeje się przede wszystkim mentalnie. Wszystko zależy od tego, co mamy w głowie i jak się z tym czujemy. Jeśli umysł daje radę, to ciało niech nadąża. I tyle.
Poza tym moja sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, ponieważ moje wyprawy wymagały wszechstronnego przygotowania ode mnie, jak również od całego mojego zespołu, z którym współpracuję. To, że udało mi się trzykrotnie przepłynąć ocean, to zasługa pracy zespołowej, jednak na ostateczny efekt musiałem zapracować sam.
– Jak zatem wytłumaczyć fakt, że wraz z upływem lat większość ludzi staje się bardziej zachowawcza, ostrożna? Pan udowodnił, że życie zaczyna się po sześćdziesiątce – i to nie na fotelu przed telewizorem.
– Ludzie często zadają mi pytanie, dlaczego dopiero w takim wieku wybrałem się na tego typu wyprawę, a nie kiedy byłem młodszy. Odpowiedź jest prosta: mam wspaniałą rodzinę – żonę, dwóch synów, a teraz już trzy wnuczki. Proszę sobie wyobrazić, jak byłoby to odebrane, gdybym ja, ojciec i głowa rodziny, mając dwoje małych dzieci, wybrał się na ocean? Zostałbym przez wszystkich potępiony i uznany za nieodpowiedzialnego ojca, narażającego dzieci na sieroctwo. A teraz? Gdy ta ogromna odpowiedzialność zeszła na drugi plan, mogłem spokojnie realizować swoje marzenie. Zawsze byłem niespokojnym duchem i ta przemożna chęć wybrania się gdzieś daleko towarzyszyła mi, odkąd pamiętam. I tak w końcu dojrzałem do tej wielkiej wyprawy.
– To był bardzo ambitny plan: trzykrotnie w pojedynkę przepłynąć kajakiem Atlantyk. W tym roku to się udało. Pokonał Pan 4100 mil morskich i spędził na morzu prawie 4 miesiące. Jakie to uczucie?
– Ja protestuję! Gdy ktoś mi mówi, że coś się udało, to ja odpowiadam: „Nie! Mi się wcale nie udało przepłynąć tego Atlantyku”, co powoduje ogromne zdziwienie, więc dodaję: „Przepłynąłem ocean, ale nie liczyłem, że mi się ewentualnie uda, zrealizowałem dobrze przygotowaną wyprawę”. To jest taka drobna różnica (śmiech). A wracając do sedna, to im trudniejszych zadań się podejmujemy, takich, do których musimy bardziej i solidniej się przygotować, tym większą mamy satysfakcję, kiedy osiągniemy cel. Te trudne momenty czasem najfajniej się wspomina.
– Skoro mowa o trudnościach, to przyznaje Pan, że ta ostatnia wyprawa była najtrudniejsza. Przepłynął Pan tym razem północną, zimną część Oceanu Atlantyckiego. Były aż trzy podejścia, ale nie poddał się Pan i o własne marzenia walczył jak lew.
– Pierwszy raz taką próbę podjąłem w roku 2016, ale pojawiły się pewne komplikacje i musiałem zrezygnować. W 2017 roku do startu podchodziłem dwa razy – po raz pierwszy wyruszyłem 7 maja, lecz po czterech dobach zdecydowałem się wrócić na ląd, bo otrzymałem ostrzeżenie o bardzo silnym sztormie, a że byłem jeszcze zbyt blisko lądu, istniało zagrożenie, że cofnie mnie do brzegu i będę musiał szukać schronienia w czasie burzy, co byłoby bardzo niebezpieczne, więc zdecydowałem się wrócić i przeczekać w bezpiecznym porcie. 16 maja wyruszyłem już na dobre. Jak to się mówi, do trzech razy sztuka.
Prognozy pogody były korzystniejsze, więc ruszyłem z tak zwanego kopyta. Niestety, przez trzy tygodnie towarzyszyły mi bardzo niesprzyjające wiatry i prądy, nie mogłem się oddalić od kontynentu Ameryki Północnej. Kręciłem się w pobliżu, zataczając ogromną pętlę, zamiast ruszyć w kierunku Europy. Doskwierało mi zimno, pojawiały się gęste mgły. To były ciężkie chwile, ale przetrwałem, aż w końcu dopłynąłem do Prądu Zatokowego w kierunku Europy, nazywanego też Golfsztromem. Zrobiło się trochę cieplej i płynęło się o wiele szybciej, dzięki czemu uzyskiwałem dużo większe dobowe przebiegi. Trzy najtrudniejsze tygodnie wyprawy miałem już więc za sobą. W sumie do kontynentu europejskiego dopłynąłem po 110 dobach bez dwóch minut.
– Piękny prezent Pan sobie sprawił na siedemdziesiąte pierwsze urodziny.
– A żeby Pani wiedziała (śmiech). 3 września dopłynąłem do Europy, a 9 września obchodziłem urodziny. Pamiętam, że tego dnia było bardzo zimno, wiał wiatr, padał deszcz, a mnie miały witać prawdziwe tłumy. Wiatr i deszcz skutecznie je przerzedziły (śmiech). Ale była wspaniała, niezawodna ekipa z Polski, trochę Polonii i miejscowych, więc przywitanie było wzruszające i serdeczne.
– W czasie tej wyprawy spełnił Pan jeszcze jedno swoje marzenie. Pogłaskał Pan rekina.
– A właściwie rekinkę, bo to była ona (śmiech). Podczas spotkań z dziećmi w szkołach opowiadam im, że najpierw zobaczyłem jej wielkie oko, które na mnie spojrzało. Było piękne i czarne. Rekinkę pogłaskałem po płetwie grzbietowej. To było dla mnie bardzo miłe spotkanie. Mam jednak takie nieodparte wrażenie, że miłe i przyjemne chwile niestety trwają bardzo krótko. Tym razem było podobnie. Dzieci, gdy słyszą tę historię, pytają oczywiście, czy się nie bałem spotkania pierwszego stopnia z rekinem. Na co ja im odpowiadam: „Jak tu się bać, kiedy piękna rekinka tak ładnie na mnie patrzyła i mrugała?”. Dla niej najwidoczniej to też było miłe spotkanie, więc mogłem czuć się bezpiecznie (śmiech). Dodam, że okaz miał około trzech metrów długości i kajak był od niej dwa razy większy, więc nie czułem żadnego zagrożenia. Poza tym wieści po oceanie szybko się roznoszą. To oceaniczne stworzenie najwyraźniej było poinformowane, że co prawda płynie sobie jakiś kajakarz z Polski, ale jest miły, serdeczny, ogrzeje, gdy zimno, pogłaszcze, uśmiechnie się, ryb nie łowi, to i po co się denerwować. Nawet jak wieloryby pojawiały się gdzieś w pobliżu, to nie czułem niebezpieczeństwa, widocznie wiedziały, że dobry ze mnie człowiek.
– A zatem chce Pan powiedzieć, że wiek nie jest przeszkodą w realizacji własnych pragnień?
– Według mnie – nie jest. Wszystko zależy od naszego podejścia. Myślę, że ulubioną rozrywką nas, Polaków, gdy już osiągniemy pewien wiek – przykro mi to stwierdzić – jest licytowanie się, co nam dolega i kto jest bardziej chory. Mimo że też nie jestem okazem zdrowia, to nie lubię poruszać tych tematów. Koncentruję się na czymś innym – na tym, że gdyby spojrzeć obiektywnie, to ja wcale nie mam tak najgorzej. Mam ręce, nogi, mogę chodzić, ruszać się. Mając tę wiedzę, powinienem wręcz tryskać szczęściem! A że czasem mnie coś zaboli, strzyknie w kręgosłupie – to jest drobiazg. Mogę robić to, co jest moją pasją, i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Na tym skupiam swoją uwagę. Często powtarzam ludziom: „Cieszmy się tym, co mamy, dostrzegajmy to, nie koncentrujmy się na tym, co nas ciągnie w dół”. Radość, optymizm, uśmiech – to chyba klucz do sukcesu. Czasem ludzie mnie pytają, skąd mam tę energię, a ja odpowiadam: „Od was, ludzie, ją czerpię. Wy – tacy pogodni, radośni, aż za dużo tego we mnie, więc ten nadmiar oddaję innym”.
To tak jak z lustrem. Gdy podchodzę do niego pogodny, radosny, to w odbiciu spotykam pogodnego, radosnego człowieka. Gdy podejdę ponury, ze skwaszoną miną, to w lustrze spojrzy na mnie ponurak. Na spotkaniach ze mną zawsze daję ludziom na koniec zadanie domowe, by tym uśmiechem zarażali innych. Od razu świat pięknieje.
– Tej energii życiowej może Panu pozazdrościć niejeden dwudziestolatek. Co Pana napędza?
– Zawdzięczam to moim rodzicom, którzy rozbudzili we mnie chęć poznawania świata. Towarzyszy mi ona aż do dziś. Świat jest wielki, ciekawy. Mam świadomość, że nie sposób poznać każdego jego zakamarka, lecz tyle jeszcze jest do zobaczenia, że siedzieć w domu, oglądając telewizję, to czyste marnotrawstwo. Inaczej odbiera się świat, kiedy pójdzie się do lasu, zobaczy sarenkę, dzięcioła, lisa. A skoro w lesie jest tak ciekawie, to może warto sprawdzić, co słychać na rzece, na jeziorze… Tę ciekawość życia należy nieustannie pobudzać i pielęgnować. Życie własnymi przygodami jest dużo bogatsze i ciekawsze niż oglądanie ich na ekranie telewizora.
– Pana żona Gabriela mówi jednak, że każda Pana wyprawa to jej kolejne siwe włosy na głowie. Ponoć groziła nawet rozwodem?
– Kiedy już wiedziałem, że się wybiorę na moją pierwszą wyprawę, faktycznie najbardziej bałem się powiedzieć o tym mojej żonie. No tak… to były ciężkie czasy dla mnie i dla niej. Spodziewałem się jej reakcji, wiedziałem, że ten pomysł najchętniej wybiłaby mi od razu z głowy. Ostatecznie nie postawiła sprawy na ostrzu noża i nie powiedziała: „Wybieraj: albo ja, albo wyprawa”, choć próbowała (śmiech). Całą wyprawę poprzedzały długie miesiące przygotowań i kiedy miałem jakieś problemy związane z organizacją, widziałem, że się cieszyła, myślała, że może jednak do niczego nie dojdzie… Prawdę mówiąc, trzymała kciuki, żeby nie wyszło (śmiech). Po prostu bardzo się o mnie martwiła. Jednak gdy już wyjechałem i byłem w drodze do Afryki, zmieniła stronę barykady – i stała się moim największym wsparciem. Podczas trzeciej wyprawy, mimo że poziom trudności był najwyższy, żona wspierała mnie jeszcze w fazie przygotowań, co można uznać za pełen sukces (śmiech).
Poza tym wszystkim ja bardzo cenię sobie życie. To nasz największy dar i skarb, dlatego do każdej z wypraw maksymalnie się przygotowałem. Nie wyruszyłbym z podejściem – albo się uda, albo się nie uda. Nie podjąłbym się tego, gdybym był przekonany, że przewyższa to moje możliwości. Choć prawdą jest, że zawsze minimalne ryzyko w takie przedsięwzięcia jest wpisane. W mojej ostatniej wyprawie pobiłem chyba nawet jakiś rekord świata, bo takiego sztormu, 10 w skali Beauforta, z dziesięciometrowymi falami, jeszcze nikt w tak małej jednostce pływającej nie przetrwał. Można powiedzieć, że zbliżyłem się do granicy moich, a nawet ludzkich możliwości i zrealizowałem mój plan. Poza tym obiecałem żonie, że wrócę, a że słowa staram się dotrzymywać, tak się właśnie stało. Wiedziała, że podchodzę do tego rozsądnie. Mam wspaniałą rodzinę, którą kocham, i mam do czego wracać, więc nie mogłem zawieść jej zaufania.
– Czy etap transatlantycki można uznać za definitywnie zakończony? Żona może odetchnąć z ulgą?
– Więcej wypraw oceanicznych kajakiem nie planuję. Moja żona bardzo się ucieszyła, gdy to usłyszała. Muszę się już ustatkować. To był bardzo ambitny plan, zrealizowałem go i nie chcę przeszarżować. Zrobiłem swoje i na tym poprzestaję. Ale żeby było jasne – turystyka kajakowa jest moją pasją i z tego absolutnie nie mam zamiaru rezygnować. Najbardziej podoba mi się pływanie po polskich, dzikich rzekach, tam też są przygody. Poza tym kajakarstwo to piękna sprawa, ale zaraźliwa. Ja zaraziłem całą swoją rodzinę – pływa żona, synowie, nawet wnuczki były już na kilku spływach.
– Jak więc Pańskie wnuczki reagują na to, co robi ich dziadek?
– Jedna z moich trzech wnuczek, gdy miała jakieś cztery lata, zapytana kiedyś przez dziennikarza, czy wie, z czego jest znany jej dziadek, odpowiedziała: „Jak to z czego? Z tego, że się ładnie uśmiecha, lubi się z nami bawić i jest bardzo fajny”. I ta wypowiedź bardzo mi się podobała. Dla moich wnuczek najważniejsze jest to, że się z nimi bawię i daję im serce. Gdy jest jakieś rodzinne spotkanie, przy stole siedzi kilkanaście osób, to przyznam, że ja mam najgorzej (śmiech). Dlaczego? Bo wnuczki do mnie przyłażą i namawiają mnie do zabawy, a ja mówię: „A sio, muchy, a sio”, one jednak wiedzą, że mnie mają szansę wyciągnąć. Ja się z nimi i bawię, i po podłodze kulam. Kocham je, bo jak ich nie kochać. A i one mnie kochają.
„Pielgrzym” 2018, nr 1 (734), s. 14-17