Magiczne miejsce, zaczarowany ogród, wspaniali nauczyciele – tak Agnieszka Cegielska mówi o domu, w którym dorastała i ukochanych dziadkach, którzy nauczyli ją kochać przyrodę i zwierzęta. Dziś, znana dziennikarka i prezenterka telewizyjna, absolwentka podyplomowych studiów z dziedziny zdrowia i zdrowego stylu życia, sama uczy, jak korzystać z najbogatszej apteki świata, jaką jest natura.
– Od pewnego czasu jest Pani kojarzona przede wszystkim ze zdrowym stylem życia i miłością do darów ziemi, o których nam Pani nieustannie przypomina.
– Jestem wielką fanką i propagatorką tego, żeby żyć w bliskości z naturą i mimo różnych zagrożeń oraz pokus nadal jest to możliwe. Im bardziej się od tej natury oddalamy, tym bardziej nie wychodzi nam to na zdrowie. Stąd wszystkie moje wysiłki, żeby przekonywać ludzi do powrotu do źródeł. Z tego samego powodu pojawił się cykl programów „Naturalnie” w Dzień Dobry TVN i moja książka pod tym samym tytułem. A tak na marginesie, gdyby rok temu ktokolwiek powiedział mi, że powstanie ta publikacja, potraktowałabym to jak żart. Choć muszę przyznać, że pojawiały się takie głosy: „Zobaczysz, zobaczysz, jeszcze któregoś dnia spiszesz to wszystko”. Ja do swojej pracy podchodzę bardzo odpowiedzialnie i w dużym stopniu jestem niewolniczką perfekcjonizmu. I jeżeli dotykam czegoś, co kocham, chcę, żeby było to przedstawione najlepiej, jak potrafię. Antena telewizyjna nie jest elastyczna, mamy zaledwie kilka minut na swoją prezentację. Zawsze miałam pewnego rodzaju niedosyt, że nie powiedziałam tylu istotnych rzeczy, nie przekazałam wszystkich cennych informacji. To się zresztą potwierdzało każdego tygodnia po emisji programu. Dostawałam bardzo dużo maili od widzów, którzy pytali, gdzie mogą znaleźć te wiadomości, czy ja to spisuję, czy prowadzę może blog tematyczny. Trochę ze mnie taka stara dusza, która kocha książki, mam ich w domu bardzo dużo. Pomyślałam sobie, że jeżeli już pisać, to tylko książkę.
– Ktoś bardziej sceptyczny mógłby zapytać, co osoba – z wykształcenia dziennikarka – wie o właściwościach i stosowaniu na przykład goździków, cynamonu czy imbiru. Dużo znanych osób pisze książki – nie wszyscy samodzielnie. Czasami jedynym wkładem pracy jest ich twarz na okładce. Pani najpierw zdobyła wiedzę, a potem zabrała się za jej rozpowszechnianie.
– Ostatnio jeden z moich redakcyjnych kolegów powiedział do mnie: „Wiesz, Cegła, ty to jednak żyjesz w swoim świecie i pewne rzeczy do ciebie nie docierają, a może nie chcesz, żeby docierały”. To była jego reakcja na moje niedowierzanie, kiedy dowiedziałam się, zresztą niedawno, że faktycznie część książek powstaje z minimalnym wkładem autora. Kiedy powiedziałam mu, że napisałam książkę, zapytał, czy zrobiłam to sama. „Jak to sama? A kto miałby to zrobić?” – odpowiedziałam zdziwiona tym pytaniem. Moja publikacja powstała w cztery miesiące i pisałam ją głównie w Gdyni, to są moje rejony. Pochodzę z Malborka, a dużo czasu spędzam w Trójmieście. Podeszłam do tego bardzo rzetelnie, ponieważ chciałam opisać, co działo się podczas tych wszystkich odcinków, ale też dołożyć tę wiedzę, którą dali mi dziadkowie i moi nauczyciele z różnych stron świata. Miałam wielkie szczęście uczyć się na różnych warsztatach, choćby od lekarzy z Indii. Chciałam też podzielić się wiedzą, którą dostałam od różnych fachowców spotkanych podczas pracy nad programem „Naturalnie”, ale też tą zdobytą na studiach podyplomowych z dziedziny zdrowia i zdrowego stylu życia.
– W poszukiwaniu darów natury zjeździła Pani cały kraj, szukając miejsc i ludzi, którzy kochają naturę i czują do niej ogromy szacunek. Jednym słowem praca w terenie.
– Cudowna praca w terenie, sama sobie jej zazdroszczę (śmiech). Ja w ogóle nie traktuję tego jak pracę. Kiedy przyjeżdżam do jakiegoś miejsca, natychmiast zapominam, że jestem tu służbowo. Zachwycam się ludźmi i tym, co robią. Chłonę wszystko dookoła. W sierpniu zeszłego roku byliśmy tu, na Kaszubach, w gospodarstwie uprawy borówek, byliśmy w Tęczowej Pasiece niedaleko Warszawy i wielu innych cudownych zakątkach natury. Nie zdajemy sobie sprawy, jaką mamy różnorodność, ile jest fantastycznych ukrytych miejsc, za którymi stoją piękni ludzie. Naprawdę przeżywałam momenty wzruszenia. Ja odczuwam ogromną wdzięczność za to, że ci ludzie zapraszali nas do siebie, do swojego życia. To nie jest takie proste. Często bywam w Gdyni i co sobotę chodzę na mój ukochany bazarek, tam też obserwuję takich właśnie pasjonatów natury. Swoich bohaterów też wynajdowałam w prostych sytuacjach, podczas takiej prozy życia. W ten sposób znalazłam Ewę i Pawła – tych państwa od plantacji borówek. Zaproszenie do programu nie było łatwe, okazało się, że oni nawet telewizora nie mają w domu. Ja jednak nie dawałam za wygraną, bardzo zależało mi, żeby pokazać to ich piękno. I kiedy przyjechaliśmy tam z ekipą, żeby nakręcić odcinek, okazało się, że jest to ich dziesiąta rocznica ślubu. Pomyślałam sobie, że przygotuję ten materiał najpiękniej, jak potrafię. Będzie to pamiątka z okazji ich rocznicy. Bohaterowie tego odcinka opowiadali mi, z jakim trudem budowali ten swój świat i jakie mieli wątpliwości. W pewnym momencie pani Ewa wspominała, że kiedyś w marcu, pracując przy tej borówce, powiedziała do swojego męża, że ma wątpliwości i nie jest pewna, czy kiedykolwiek zdołają się z tego utrzymać. Wtedy znalazła w ziemi złotówkę. Nie miała już wątpliwości, że idą właściwą drogą. Ta moneta wisi u nich nad kominkiem do dziś. I takich niezwykłych momentów podczas spotkania z moimi bohaterami jest naprawdę sporo.
– Bardzo często podkreśla Pani w wywiadach, a także w książce, jak ważną rolę odegrali w Pani życiu, spojrzeniu na świat i przyrodę dziadkowie.
– O, tak! Rady i słowa mojej ukochanej babci Stefanii przewijają się przez cała książkę. Właściwie wychowałam się u dziadków – w malborskim ogrodzie. Nasi rodzice byli dość mocno zapracowani i przynajmniej mieli pewność, że dziadek i babcia zapewniają nam wszystko, co najlepsze. Między innymi kontakt z naturą, darami ziemi i zwierzętami. Od najmłodszych lat rosłam w szacunku i miłości do wszystkiego, co mnie otacza. Nie pamiętam żebyśmy specjalnie jedli mięso, z tego prostego powodu, że nikt nie podniósłby ręki na zwierzęta, które dawały nam mleko czy jajka. Pamiętam taki moment, kiedy ja i moja siostra byłyśmy przeziębione i babcia z bólem serca myślała, którą z tych kur poświęcić na rosół dla całej rodziny. Wszystko w tym domu dziadków było jakoś tak mądrze poukładane.
Babcia raz w tygodniu, w sobotę, piekła dla wszystkich chleb. Stały wielkie worki z kaszą jaglaną i gryczaną. To, co było w ogrodzie, znajdowało się też na naszym talerzu. Nie pamiętam, żeby dziadkowie jakoś specjalnie chodzili do sklepu, po prostu nie było ich dużo w pobliżu. Jednak fantastycznie sobie radziliśmy. Oczywiście zdarzały się przeziębienia, ale nie byłyśmy na nic uczulone, nie brałyśmy antybiotyków. Była natomiast kanapka ze swojskim masłem i pokrojonym czosnkiem. Były herbaty z pokrzywy, lipa, soki malinowe i mniszek lekarski. W tym zaczarowanym ogrodzie spędziłam najpiękniejsze chwile mojego życia. Jak pamiętam, nigdzie właściwie nie wyjeżdżałam, nie licząc małych podróży, choćby nad morze do Stegny trabantem mojego taty (śmiech). Po raz pierwszy wyjechałam daleko, mając szesnaście lat.
– Ale jak już Pani wyjechała, to daleko i na długo.
– Tak. Jednak trzeba pamiętać, że wyjazdy zagraniczne nie były tak łatwe i oczywiste jak teraz. Nie byliśmy jeszcze w Unii Europejskiej, wiele państw wymagało od nas wizy. Więc tę możliwość podróżowania bardzo mocno doceniałam. Przez kilka lat pracowałam jako modelka i dzięki temu mogłam poznać różne kultury, sposoby życia, jak również podejście do medycyny. I muszę przyznać, że najbardziej inspirująca była dla mnie Azja, głównie mająca kilka tysięcy lat medycyna wschodnia. Zawsze bardzo mnie to interesowało. Po maturze wyjechałam do Japonii, gdzie spędziłam dwa lata. Któregoś dnia bardzo bolała mnie głowa. Zapytałam o najbliższą aptekę. Byli zdziwieni, że jej szukam. Powiedziałam, co mi dolega, i wtedy zaprowadzono mnie do najbliższego salonu refleksoterapii. Tak na marginesie – te salony są tam tak liczne jak u nas apteki. Po piętnastominutowym masażu stóp głowa przestała mnie boleć. I wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nasz problem polega na tym, że nie szukamy przyczyny, tylko od razu leczymy skutek. Robimy to zazwyczaj, łykając tabletki, a one przecież nie są obojętne dla naszego organizmu. Stąd też, jak tylko zdarzyła się w Polsce możliwość uczestniczenia w lekcjach u najlepszego lekarza medycyny hinduskiej, natychmiast się zapisałam i zdałam egzamin, zostając konsultantem tejże medycyny.
– A jak medycyna Wschodu ma się do tego, co oferują nam współczesne metody leczenia? Świat poszedł jednak mocno do przodu. Są liczne badania naukowe, z których możemy czerpać garściami, i trzeba o tym pamiętać. Ludzie czasami zbyt mocno eksperymentują ze swoim zdrowiem, kwestionując medycynę akademicką.
– Ależ nikt nie obraża się na to, co daje nam współczesna medycyna. Zawsze podkreślam i mówię, jak niesamowite możliwości nam ona oferuje, choćby kardiochirurgię czy inne specjalizacje. I w żaden sposób nie stoi to w sprzeczności z ofertą medycyny sprzed tysięcy lat, która pięknie mówi nam o higienie dnia, o możliwości zapobiegania wielu schorzeniom. I może warto jest, o czym też piszę, korzystać ze skarbów natury po to, żeby później nie zderzać się z tym tramwajem, jakim potrafi być nagła choroba. Niech ta medycyna akademicka pomaga nam w sytuacjach najbardziej potrzebnych. Jednak kiedy widzimy z jaką częstotliwością ludzie sięgają choćby po antybiotyki, można się przerazić. W mojej rodzinie są lekarze i wiem, że często pacjenci sami o nie proszą, choć specjaliści tłumaczą, że nie ma takiej potrzeby. Choroba często jest prośbą organizmu o odpoczynek.
– Przychodnie lekarskie, zwłaszcza o tej porze roku, są przepełnione. Czy naprawdę tak bardzo chorujemy? A może zapomnieliśmy o tym, że w prostych sytuacjach sami możemy sobie pomóc, korzystając najpierw z tego, co mamy w zasięgu ręki?
– Myślę, że problem jest dużo bardziej złożony. Zwróćmy uwagę, w jaki sposób organizm oczyszcza się z toksyn, w dużym stopniu przez oddech. A czym my oddychamy? Kiedyś nasi przodkowie polowali na jedzenie, odnoszę wrażenie, że ja również w XXI wieku w dużym mieście muszę polować na to dobre, zdrowe jedzenie. Nie chcę jeść bagietki, która na drugi dzień staje się kijem bejsbolowym. Nie chcę mieć tego w swoich jelitach, które są moim drugim mózgiem, wrażliwością i odpornością. Jakość wymaga trochę wysiłku. Pomarańcze nie rosną w naszej strefie klimatycznej, te owoce wychładzają nasz organizm. Sięgajmy po dziką różę, czarną porzeczkę i aronię – nasze skarby natury. Największy sentyment mam do czarnej porzeczki, która – nie wiedzieć dlaczego – popada w niełaskę. U dziadków w ogrodzie było bardzo dużo krzaków tej porzeczki i mój tort urodzinowy zawsze był nią udekorowany. Ten owoc to niesamowite bogactwo witaminy C! Ze smutkiem zauważyłam, jeżdżąc po Polsce i zbierając materiały do programów, że w niektórych miejscach krzaki czarnej porzeczki są wykopywane, a w ich miejsce sadzi się borówkę amerykańską. Wielka szkoda. Za chwilę już zupełnie nie będzie jej na naszych półkach. Dzisiaj rano jadłam konfiturę z czarnej porzeczki z cynamonem cejlońskim, do tego chleb na zakwasie. Cud, po prostu cud! Dlatego tak chętnie i głośno mówię o tych, często zapomnianych darach natury. To jest moja misja, a także ukłon w stronę dziadków, którzy tak mnie wychowali.
– Za kilka dni siądziemy do wigilijnego stołu i przeżywać będziemy Boże Narodzenie. Często Pani podkreśla, że rodzina jest najważniejszą wartością w życiu.
– Wszystkie drogi prowadzą do domu. Ja nigdy nie spędziłam świąt poza domem. Nawet jak mieszkałam za granicą, na Boże Narodzenie wracałam do domu. Rodzina to jest moja energia, podstawa mojego życia, siła i punkt odniesienia. To od nich czerpię to, co jest najważniejsze. Mam ośmioletniego syna Franka, którego wychowuję w spójności z tym, co sama robię i mówię, i z tym, czego nauczyłam się od rodziców i dziadków. Proszę sobie wyobrazić, że Franek do tej pory nie wziął żadnego antybiotyku i innych silnie działających leków. A wracając do wigilii, nasza polska jest jedną z najzdrowszych na świecie. Moje rodzinne święta mają bardzo tradycyjny charakter. Dopiero drugi raz w życiu będziemy je spędzać w Warszawie, poprosił o to nasz syn. Zazwyczaj jeździliśmy do Malborka i tam wszyscy się spotykaliśmy – rodzice, dziadkowie, my, moja siostra, siostra mojego męża. Na wigilijnym stole są oczywiście potrawy tradycyjne. Stosuję zasadę, że najlepsza jest różnorodność i umiar, również w czasie świąt. Bardzo boli mnie to, że wyrzuca się tak duże ilości jedzenia, szczególnie widać to właśnie w tym czasie. Kupujemy po prostu za dużo, często też się przejadamy. A trzeba pamiętać, że na świecie więcej ludzi umiera z przejedzenia niż głodu.
– Sama przygotowuje Pani świąteczne potrawy?
– W dużym stopniu tak, ale jeśli spędzamy święta w większej grupie, dzielimy się potrawami. Lubię swoją kuchnię, ale też bardzo smakuje mi to, co przygotują inni. Zwłaszcza babcie, dziadkowie, którzy robią to z sercem i ogromną miłością. Trawienie odbywa się już na poziomie głowy. Jak wyobrażamy sobie jedzenie, myślimy o nim, to jest niezwykle ważne. Przeprowadzono nawet badania, dlaczego ta najzwyklejsza kanapka od babci smakuje nam najbardziej. To tę porcję miłości, która została w nią włożona, przede wszystkim smakujemy. Sama myśl o drożdżówce mojej babci sprawia, że czuję się szczęśliwa.
– Ale na świątecznym stole spodziewałabym się raczej piernika czy makowca.
– Kocham makowiec! Sama niestety jeszcze nie umiem go robić, choć nie spróbowałam – to właściwie nie wiem. Ale nawet w ciągu roku często kupuję go od zaprzyjaźnionej pani, która wypieka fantastyczne ciasto. Proporcja siedemdziesiąt procent maku i reszta ciasta, już się rozmarzyłam… (śmiech)
– Czyli w święta też trochę sobie Pani odpuszcza?
– Ależ oczywiście. Życie jest warte szczęśliwego, smacznego przeżycia. Ze wszystkimi emocjami. Czasami żartuję, że trzeba się po prostu najeść, żeby po świętach nam się chciało wrócić do tego zdrowego stylu jedzenia. Człowiek jest tylko człowiekiem. Święta są po to, aby być szczęśliwym. Róbcie i jedzcie to, na co macie ochotę. Cieszcie się tym czasem. Otaczajcie się dobrymi ludźmi i okazujcie sobie tę miłość. A na deser idźcie do lasu, bo jak się idzie na spacer do lasu, to nasza dusza wraca do naszego ciała.
„Pielgrzym” 2017, nr 26 (732), s. 23-27