Ja jestem od garów! – rozmowa z Katarzyną Bosacką, dziennikarką, autorką książek kulinarnych i ambasadorką polskiej kuchni

Widzowie uwielbiają ją za szczerość, bezkompromisowość w podejściu do tematu i pasję do gotowania. Prowadzony przez nią od wielu lat program edukacyjny „Wiem, co jem i wiem, co kupuję” bije rekordy popularności. Z Katarzyną Bosacką – dziennikarką, autorką książek kulinarnych i ambasadorką polskiej kuchni – rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA

– Wszyscy kojarzą Panią przede wszystkim z dobrą kuchnią i autorskim programem emitowanym w TVN Style. Tymczasem z wykształcenia jest Pani polonistką. Skąd taki przeskok do garów?
– Myślałam, że będę nauczycielką. Zdawałam nawet do szkoły teatralnej, ale na szczęście się nie dostałam. Nic się jednak nie zmarnowało. Wykorzystuję wykształcenie i umiejętności w moim programie. Nadal sama bardzo dużo się uczę i jednocześnie przekazuję konkretną wiedzę. Proszę zwrócić uwagę, że w telewizji mamy prawie wyłącznie rozrywkę: show kulinarne, taneczne, gwiazdy skaczą do wody itp. Cieszę się, że nie muszę robić takich rzeczy. Mój program jest jednym z nielicznych programów edukacyjnych, powiedziałabym nawet misyjnych. Mam też to szczęście, że moja pasja jest jednocześnie moim zawodem. To jedna z najlepszych rzeczy, która mogła mi się przytrafić, robię to z ogromną radością i…

– Jeszcze Pani za to płacą
– No właśnie (śmiech).

– Ale jak właściwie zaczęła się ta przygoda kulinarna?
– Gotować nauczyłam się bardzo wcześnie. Miałam kilkanaście lat. W czasach PRL-u, kiedy dorastałam, najciekawsze rzeczy działy się w kuchni. W telewizji był właściwie tylko teleranek albo Rolniczy Kwadrans i się jej praktycznie nie oglądało. Życie toczyło się więc w naszej maleńkiej, ośmiometrowej kuchni mieszczącej się na piętnastym piętrze w jednym z warszawskich blokowisk. W budynku obok, na samej górze, stacjonowali zomowcy. To były naprawdę mroczne czasy. Ale wracając do kuchni – mój tata fantastycznie gotował, mama piekła świetne ciasta. W tej maleńkiej dziupli działy się po prostu cuda. Ojciec robił fantastyczne kiełbasy, salcesony, a na półce w takim dużym baniaku stały… różne trunki, które samodzielnie przygotowywał.

– Mówiąc krótko – pędził.
– No tak. W domu stała specjalna maszyneria do robienia tej okowity. Raz spadła tacie rurka i trunek przeciekł do sąsiada, który przybiegł do nas i wykrzyknął: „Panie Henryku, cud się zdarzył, bimber leci z nieba” (śmiech). Tak więc ta kuchnia była miejscem, gdzie nauczyłam się gotować, smakować i potem już wszędzie na wyjazdach z koleżankami to ja gotowałam, byłam zaopatrzeniowcem. A później wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i po prostu musiałam zająć się kuchnią. I do dzisiaj jestem od garów (śmiech).

– Sytuacja życiowa oczywiście wymusza pewne rzeczy, ale gotowanie jest swego rodzaju sztuką. Potrzebna jest chyba do tego przynajmniej odrobina talentu.
– To prawda, trzeba też mieć chęci i lubić to zajęcie. Ja zawsze miałam pasję do gotowania i nie potrzebowałam specjalnej zachęty. Kuchnia jest dla mnie teatrem smaków, zapachów. To też kreacja. Za każdym razem ten sernik wychodzi jednak inaczej, przepis można zresztą zmodyfikować. Już od wielu lat nie gotuję według przepisów, tylko z głowy. A że dobra kuchnia wymaga dobrych produktów, zaczęłam je sprawdzać, i muszę przyznać, że przeraziło mnie to, co odkrywałam na etykietach. Dlatego oprócz gotowania zaczęłam się interesować żywnością, którą możemy znaleźć w sklepach.

– À propos kreacji kulinarnych. Pani ostatnia książka zatytułowana „Bosacka po polsku” jest tego najlepszym przykładem. Można w niej znaleźć na przykład „kaszi”, czyli polską interpretację sushi, i inne cudeńka.
– Ja przede wszystkim nie piszę książek na zamówienie. One we mnie dojrzewają, rozwijają się i potem przelewam to na papier. Ta książka powstawała w zasadzie mniej więcej dziesięć lat i mocno związana jest z naszym życiem, w którym sporo się działo. Mój mąż został korespondentem „Gazety Wyborczej” w Waszyngtonie i pojechaliśmy z trójką małych dzieci do Ameryki. Zaczęliśmy przekonywać naszych znajomych Amerykanów, jak wspaniałe są polskie produkty: wędliny, kiszonki, chleb itp. Jadało u nas bardzo wielu polityków, między innymi prof. Zbigniew Brzeziński z cała rodziną. A ponieważ w okolicach Waszyngtonu nie było żadnej polskiej restauracji, nasz dom stał się taką nieformalną restauracją. Serwowaliśmy gołąbki, chłodniki, potrawy wielkanocne czy bożonarodzeniowe. I już wtedy zaczęłam wymyślać przepisy nieco lżejsze. Niektórzy mówią, że nasza kuchnia jest pszenno-buraczana. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Ona nieustannie się zmienia, bardzo dojrzewa. Poszukujemy nowych smaków i coraz częściej powracamy do różnych składników, zwłaszcza sezonowych, i to jest cudowne. A ponieważ spora grupa Polaków ma nadwagę, już nie chcemy jeść tak tłusto. I właśnie między innymi dlatego napisałam tę książkę. Jest w niej wszystko, co kojarzy się z polską kuchnią: mielony, schabowy, pierogi – tylko podane w lżejsze formie. Przy okazji te przepisy są bardzo proste.

– Niewiele współczesnych książek kulinarnych ma tę zaletę. Przepisy często są skomplikowane i po prostu cudaczne – pomijam już ilość tego typu literatury, która w ostatnim czasie pojawia się na rynku. Zamiast zachęcać do gotowania, zniechęcają, powodują szum informacyjny w głowie.
– Rzeczywiście jest taki problem. Oprócz fantastycznych szefów i szefowych kuchni, którzy wydają książki, jest też cała masa celebrytów, którzy to robią. Na jednym z targów śniadaniowych zobaczyłam plakat informujący, że w następnym tygodniu na tym właśnie targu gotować będzie mister Polski. Pomyślałam sobie, że można by, za przeproszeniem, postawić małpę, ubrać ją w fartuch, dać odpowiednie narzędzia i też ugotuje. Wiele książek kucharskich jest niedorobionych, ze złymi zdjęciami. Podam przykład: w przepisie mamy ciasto francuskie, a na obrazku jest ciasto filo. Wydawcy często kupują gotowe zdjęcia, nie starając się zadbać o tak ważne detale. W mojej książce wszystkie zdjęcia są robione na jej potrzeby i ja dokładnie mówiłam, jak one mają wyglądać.

– Często jest Pani określana mianem ambasadorki polskiej kuchni. Z Waszyngtonu przenieśli się Państwo do Kanady, gdzie Marcin Bosacki pełnił funkcję ambasadora. Tam też mogła Pani „poszaleć” kulinarnie.
– Tak (śmiech). Proszę sobie wyobrazić lotnisko Okęcie i nas z czwórką dzieci, najmłodszy Franciszek miał wtedy trzy miesiące. A więc niemowlę przy piersi, te wszystkie wózki, torebki, bagaże – 36 walizek! Ujadający w klatce pies i my. Zapakowaliśmy się do samolotu, ale najgorsze było to, że po dziewięciu godzinach przylecieliśmy do Toronto i znowu musieliśmy się przepakować i polecieć innym samolotem do Ottawy. Jakoś się udało. Zamieszkaliśmy w rezydencji ambasadora, na szczęście całkowicie umeblowanej. Jak przeprowadzaliśmy się do Ameryki, nasze meble płynęły statkiem. Czekaliśmy na nie osiem tygodni, śpiąc na materacach na podłodze. Przychodzili do nas sąsiedzi, bo tam jest taki zwyczaj, że jak wprowadza się ktoś nowy, to trzeba go przywitać. Ktoś przychodzi z ciastem, ktoś z pizzą czy jakimiś podarunkami i pyta, w czym może pomóc. W Ottawie dom był w pełni wyposażony, elegancki, duży. Naprawdę miłe miejsce do mieszkania, chociaż dziwne. To dlatego że na dole znajdowała się kuchnia, która jest miejscem wspólnym, ale w zasadzie cały dół, czyli jadalnia i dwa pokoje, to miejsca reprezentacyjne – tu ambasador przyjmuje gości specjalnych, dookoła wiszą obrazy i kryształowe lustra, jak to w rezydencji dyplomaty. W związku z tym pies, który rozwalał się na złotej kanapie, był natychmiast goniony. Nasze życie prywatne skupiało się więc na górze, w prywatnych pokojach.

– Trudno mi sobie wyobrazić, że w trakcie oficjalnych przyjęć wszyscy grzecznie siedzieli na górze, zwłaszcza pies.
– Muszę przyznać, że przy czwórce dzieci i zwierzęciu było to dość trudne doświadczenie. Nasz pies ma charakter podróżnika i bardzo lubi spędzać czas w samochodzie, lubi sobie tam po prostu pospać. W związku z tym zamykaliśmy go w garażu w aucie, oczywiście z otwartymi oknami. Był naprawdę szczęśliwy. Natomiast mały nie dawał się tak łatwo uciszyć. Podczas oficjalnych spotkań dzieci w żadnym razie nie mogą przebywać w miejscu uroczystości. Raz mieliśmy taką sytuację, że nasz dwuletni synek obudził się, zszedł w piżamce z misiem i stanął pośrodku ambasadorów. Wszyscy przyjęli to z rozrzewnieniem i dużym zrozumieniem. Jednak taka sytuacja nie może mieć miejsca.

– To wynika z protokołu dyplomatycznego?
– Tak, z protokołu, który jest bardzo restrykcyjny. Określa w szczegółach, jak taka kolacja czy śniadanie mają wyglądać, w co powinniśmy się ubrać i kto wtedy gotuje. Ja oczywiście miałam wpływ na to, co powinno się znaleźć na stole, jednak jako ambasadorowej absolutnie nie wolno było mi gotować.

– Jak sobie Pani z tym radziła, będąc taką pasjonatką kuchni, jednocześnie mając związane ręce?
– Wbrew pozorom miałam bardzo dużo pracy, zwłaszcza w dniu przyjęcia. Samo ustawienie stołu, karteczki z nazwiskami, kwiaty i cała logistyka, to naprawdę sporo do zrobienia. Kanada jest zimnym krajem i tam kwiaty są bardzo drogie. Te zamawiane w kwiaciarni były rzeczywiście piękne, ale w małej ilości i kosztowały na przykład sześćset dolarów. Pomyślałam sobie, że to jest bez sensu i kwiatowe bukiety zaczęłam robić sama. Wymyśliłam bardzo prosty sposób. Kupowałam tylko białe i czerwone róże i ustawiałam je w malutkich, kwadratowych wazonikach. Cały stół był nimi zastawiony, a kosztowały tylko sto dolarów. Jeśli chodzi o kuchnię, to menu było bardzo dokładnie omawiane z szefową kuchni, panią Grażyną Łepkowską. Konsultowałyśmy cały talerz i ja na przykład sugerowałam, że tu powinno być więcej pietruszki, tu podajemy taki kleksik – w taki czy inny sposób.

– Jaką kuchnię serwowaliście swoim gościom? Międzynarodową czy polską?
– Nie uwierzy Pani, ale jak przyszłam do Ministerstwa Spraw Zagranicznych na specjalne przeszkolenie z protokołu dyplomatycznego, to usłyszałam – uwaga – że polska kuchnia nie nadaje się do promocji, ponieważ bigos brzydko pachnie, a śledź dla wielu zagranicznych gości jest niejadalny. Byłam w ogromnym szoku i zrozumiałam, że nie nawiążę żadnego porozumienia z osobą, która mówi takie rzeczy. W dodatku powiedziała: „Wie pani, dobrze, żeby była to taka europejska kuchnia fusion – krewetki, awokado”. Kiwnęłam tylko głową, wyszłam i…

– Pomyślała sobie Pani: „Ja wam pokażę!”.
– Oczywiście (śmiech). Zacznę od tego, że kuchnia polska jest po prostu fantastyczna! Sezonowa, różnorodna. Tyle zup, ile jedzą Polacy, nie je żaden naród na świecie. Mamy znakomite desery, wiele dań sezonowych. W Wigilię Bożego Narodzenia jemy najlepszą na świecie kolację. Takich świątecznych, wigilijnych i wielkanocnych tradycji kulinarnych nie ma żadne inne państwo. Powinniśmy być dumni z naszej kuchni. Jeżeli ktoś mówi, że to zawracanie głowy, bo ileż można jeść tego schabowego, to ja protestuję! Przecież kuchnia polska to i kaczka, i gęś, i wiele innych pyszności. W każdym razie u nas królowały nasze potrawy. Oczywiście wszystko zależało od gości. Jeśli na obiad zaproszeni byli kanadyjscy generałowie, to musiało być coś cięższego, na przykład żurek w małych chlebkach. Dwa lata takich szukałam. Jak zupa wjechała na stół,  generałowie nie wiedzieli, co z tym zrobić. Czy tam w środku coś jest, czy skorupkę zjeść, czy zostawić. To było zabawne. Jak przychodzili dyplomaci lub artyści, jedzenie musiało być trochę lżejsze. Taka kolacja składała się z czterech dań. Najpierw była zupa, potem przystawka, danie główne i deser. Dania musiały być finezyjne, niesamowite. Dodatkowo po takiej kolacji każdy z gości wychodził z jakimś samodzielnie zrobionym drobiazgiem. W tym czasie Rosja ogłosiła sankcje na polskie jabłka, udało się dość szybko dojść do porozumienia z rządem kanadyjskim na otwarcie rynku na nasze jabłka. Z tej okazji wydaliśmy przyjęcie i każdy z gości dostał specjalnie przygotowany mus jabłkowy z żubrówką, ładnie zapakowany w słoiczku.  Po czterech latach mieliśmy opinię, że dobrze karmimy naszych gości.

– Czy z tych zagranicznych wojaży – poza Kanadą i Ameryką były pewnie inne kraje, które zwiedziliście – przywiozła Pani coś do Polski? Myślę oczywiście o gastronomii.
– Przede wszystkim przywiozłam dumę z naszej rodzimej kuchni, z naszych produktów spożywczych. Z perspektywy emigranta widzi się wszystko lepiej. I mimo że Kanada jest jednym z najbogatszych krajów na świecie, to naprawdę nie mamy się czego wstydzić. A pod wieloma względami jest u nas nawet lepiej niż w Kanadzie czy USA. Muszę Pani powiedzieć, że pierwszą poważniejszą książką kulinarną, jaką kupiłam wiele lat temu, była kuchnia francuska. I oczywiście byłam zachwycona, gotowałam według tych wszystkich przepisów. Potem były Włochy, Meksyk. A dzisiaj nie ma dla mnie lepszej kuchni niż kuchnia polska i tak jest od lat. Uważam, że nasza kuchnia na tle europejskich jest jedną z najmocniejszych. I jeśli nadal będziemy się tak rozwijać, otwierać restauracje na wysokim poziomie, gotować lekko i pamiętać o aspekcie dietetycznym, możemy stać się kulinarną potęgą.

– Co najbardziej wpływa na jakość naszego jedzenia? Produkty, które kupujemy w sklepach, często pozostawiają wiele do życzenia. Głośno mówi Pani o tym w swoich programach.
– Kluczem do sukcesu jest gotowanie w domu. Proszę sobie wyobrazić, że aż sześćdziesiąt procent Amerykanów nie gotuje niczego. Bohaterka kultowego serialu „Seks w wielkim mieście” w piekarniku trzyma buty. Pamiętam też reklamę jednego z amerykańskich banków. Przedstawiała ona młodą, zadbaną i dobrze zarabiającą kobietę, która stoi w swojej kuchni. Wszystkie szafki są pootwierane, a w nich same ubrania. Pod spodem znajduje się napis: „Nie gotuję, więc zamieniłam swoją kuchnię w piękną garderobę”. Byłam w ogromnym szoku, jak to zobaczyłam. U nas na szczęście jest jeszcze inaczej i niech tak zostanie. W domu musi być ktoś, kto przygotuje jedzenie. Nikt bardziej nie zadba o to, żeby na własnym talerzu i na talerzach dzieci znalazły się naprawdę zdrowe i świeże produkty. Przecież nie będziemy serwować sobie potraw mocno przetworzonych, naszprycowanych konserwantami ze spulchniaczami. Nie jesteśmy samobójcami.

– Stosuje się Pani do tej zasady?
– Staram się. Weekend jest dla nas świętością. Zawsze w niedzielę jemy wspólny, porządny trzydaniowy obiad. Jest też deser – w weekend jest na to przyzwolenie. Mamy taką zasadę, że w ciągu tygodnia nasze dzieci nie jedzą nic słodkiego. Ale żeby było sprytniej, deser jest przygotowywany przez nie same. W tygodniu ze względu na liczne obowiązki każdego z nas bywa różnie. Jednak zawsze jest w domu gorąca zupa. A wieczorem piekę jakieś placuszki czy naleśniki, żeby dzieci miały na drugi dzień.

„Pielgrzym” 2017, nr 4 (710), s. 14-17

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *