Nie ma diety cud. Znaczenie ma tylko świadomość i dyscyplina w doborze składników codziennego menu i trzymanie się ich do końca życia. To duży wysiłek, ale warto! Życie bez bólu jest naprawdę przyjemne – mówi Gosia Waluszewska, autorka programu żywieniowego i książki „Metadieta”, w rozmowie z Iwoną Demską.
– Co kryje się pod pojęciem „metadieta”?
– To nazwa wymyślona przeze mnie i Jacka Santorskiego dla programu zmian w zakresie żywienia, choć nie tylko. Najpierw opracowałam ją dla siebie, a potem napisałam książkę pod tym samym tytułem. Tworzenie metadiety zajęło mi kilka ładnych lat i jest to efekt lektury wielu książek, artykułów, fachowych materiałów, spotkań z ludźmi i podróży po świecie, głównie do Azji. Metadieta to bank prostych wskazówek i inspiracji, które mogą pomóc odzyskać zdrowie i dobre samopoczucie. Potwierdzone jest to moim osobistym doświadczeniem i drogą, jaką przeszłam, wdrażając zmiany w swoim życiu. Jem rzeczy, po których dobrze się czuję, wiem, co mnie uczula, bo zrobiłam sobie badania na nietolerancje pokarmowe. I wiem też, co mi najbardziej szkodzi. Czułam to zresztą, odstawiając pewne rzeczy i widząc zmiany na lepsze. Metadieta to oczywiście aktywność fizyczna, minimum godzina ruchu dziennie. Oczywiście wybieram to, co lubię, na przykład spacery po lesie i pływanie. Mój program zakłada pełną świadomość, świadomość konsumenta, który nie daje się wrabiać w przesłanie reklamy, bo nie wierzy albo poddaje w wątpliwość to, co one mówią, a nawet to, co mówi lekarz, który bazuje na książkach mających po sto lat. Oczywiście nie podważam lekarskiej wiedzy, współpracuję z fachowcami i ich słucham. Natomiast wiem, również od lekarzy i profesorów, choćby Marka Naruszewicza, że studenci medycyny nie przerabiają dietetyki albo mają dosłownie jakąś jej cząstkę w semestrze. Ich wiedza na temat oddziaływania poszczególnych produktów jest w związku z tym minimalna lub zerowa w porównaniu z osobami, które dokształcają się na własny użytek. Metadieta to czytanie etykiet. Wiem, co zawiera dany produkt, i nie dam się oszukać. Nauczyłam się omijać szerokim łukiem większość produktów, które są na półkach w supermarketach. Muszę jednak powiedzieć, że to jest nieustanny proces. Proces dyscyplinowania się, obserwowania siebie, własnego ciała. Po kilku latach jest mi łatwiej, bo pewne rzeczy robię już z automatu.
– Co było impulsem do zmiany, w konsekwencji tak radykalnej?
– Do pewnego momentu żyłam tak, jak wszyscy, i nie było w tym nic złego. Natomiast borykałam się przez wiele lat, jeszcze jako wyczynowa pływaczka, z popularnymi chorobami, przede wszystkim laryngologicznymi – zapaleniem oskrzeli, a nawet płuc. Po drodze była astma, alergie, nadwaga, wizyty w szpitalu. Dolegliwości, które dotyczą już niestety wielu z nas, zaczęły bardzo mi przeszkadzać. Nie tylko na co dzień, ale również podczas uprawianiu sportu. Jednak nigdy nie wiązałam tego z dietą. W pewnym momencie, podczas kolejnej wizyty w szpitalu, powiedziałam – dość – i postanawiałam zrobić porządek ze swoim zdrowiem. Sporo podróżuję, zwłaszcza do Azji, i muszę powiedzieć, że przyglądanie się ludziom tam żyjącym, porównywanie ich ze stylem życia tak zwanej cywilizowanej Europy, dało mi sporo do myślenia. Momentem przełomowym była też choroba mojej mamy, nowotwór, który bardzo szybko ją zabrał. Wtedy w moje ręce wpadła książka „Antyrak” dr Davida Schreibera, również zmagającego się z tą chorobą. Kolejna bardzo znacząca pozycja to publikacja, którą znalazłam w Anglii, książka Gillian McKeith, zatytułowana „Jesteś tym, co jesz”. Ale to, co było dla mnie absolutnym objawieniem, to publikacje amerykańskiego dziennikarza, autora wielu książek o żywieniu, Marka Bittmana. W jednym z artykułów w New York Times, gdzie regularnie pisywał, przeczytałam, dlaczego zrezygnował z nabiału, i co więcej – namówił kilkunastu swoich przyjaciół, żeby spróbowali przynajmniej przez miesiąc żyć bez jakiegokolwiek mlecznego produktu zrobionego z krowiego mleka. Bittman poprosił, żeby w tym czasie zapisywali, jak się czują w trakcie tego doświadczenia i po powrocie do nabiału. Proszę sobie wyobrazić, że większość z eksperymentujących osób już nigdy nie wróciła do nabiału. A trzeba pamiętać, że dla Amerykanów picie mleka to szczególna wartość. Przeciętny obywatel tego kraju wypija dziesięć szklanek mleka w różnych postaciach plus nabiał w innej formie. Publikacja Bittmana była dla mnie momentem przełomowym. Próbowałam zrezygnować z jedzenia produktów mlecznych i muszę powiedzieć, że nie od razu udało mi się je całkowicie wyeliminować. Na pierwszy ogień poszły żółte sery. I co zauważyłam? Przestałam mieć zgagę, śpię fantastycznie. Zaczęłam się czuć dobrze, lekko. Pomyślałam, że być może to jest jakiś klucz do zdrowia. I tak po nitce do kłębka przyszedł moment, kiedy wyeliminowałam wszystkie produkty mleczne, i dobrze mi z tym. To jest dla mnie najważniejsze, a nie to, co mówi reklama i czasami lekarze. Zaczęłam pozyskiwać wapń z innych źródeł. Nauczyłam się czerpać najważniejsze i fantastyczne bakterie jelitowe, które są w polskich kiszonkach. Robię własny zakwas, nie tylko buraczany, ale również warzywny. Codziennie piję go pół szklanki rozcieńczonego z wodą. Tak chwalone bakterie w jogurcie są do niego po prostu dodawane. Większość z tych jogurtów zawiera mleko w proszku, a więc z pełnym wsadem laktozy i kazeiny, która większość z nas uczula. Nie mamy na nią antidotum w aptece, jak to jest w przypadku laktozy. A to właśnie kazeina robi większe szkody w organizmie.
– A jak lekarze podchodzą do eksperymentu, który Pani przeprowadza? Pewnie są tacy, którzy pukają się w czoło.
– Wszyscy się pukają w czoło (śmiech). Ale cóż z tego. Ja co roku robię sobie podstawowe, jak i bardziej szczegółowe badania, i wszędzie tam, gdzie je przeprowadzam, słyszę, że wyniki są fantastyczne. Specjaliści pytają, jak mi się to udaje. Jeśli mamy trochę czasu, to robię taki bardzo skrócony wykład na temat metadiety. I wszystko pięknie, tylko na koniec często słyszę: „No tak, ale pani ma na to czas, trudno byłoby codziennie tak się dyscyplinować, zdobywać wiedzę” itp. Takie myślenie jest oczywiście wygodne, łatwiej się wtedy usprawiedliwić i żyć dalej po swojemu.
– To rzeczywiście jak wspinaczka na K-2, dla wielu ludzi wyczyn nieosiągalny.
– Owszem, zorganizować życie w taki sposób, zwłaszcza dla całej rodziny, to jest pewna trudność. Ale zapewniam, że w zasięgu ręki dla każdego, kto zechce zmiany. Staram się żyć bardzo prosto i mam naprawdę małą lodówkę, a w niej rzeczy niezbędne. Rano gotuję kaszę, na ogół jaglaną, co zajmuje mi maksymalnie dziesięć minut. Mam zestaw przypraw, z którymi się nie rozstaję. Te przyprawy różnie mieszam, tworząc autorskie garam masala. Na obiad jest najczęściej ryba, czasami kawałek mięsa, jak mam potrzebę. I kieruje się tym, co podpowiada mi organizm, to też element metadiety – potrzeba zjedzenia konkretnej rzeczy. Ale niekoniecznie pączka, który jest wyłącznie bezwartościową czystą przyjemnością i jest obecny w moim życiu tylko w tłusty czwartek.
– Słuchając Pani, zastanawiam się nad logistyką przygotowywania posiłków, energią, którą Pani w to wkłada…
– Przede wszystkim zakładam, że umrę, być może nawet chora. Nie postawiłam swojego życia na głowie i kompletnie nie zwariowałam. Nie ganiam z jednego końca miasta na drugi w poszukiwaniu produktów eko czy organic. To jest pułapka. Wyjedziemy gdzieś na wakacje – i co? Prześwietlimy wszystko, przestaniemy jeść czy też będziemy w stresie, że sałata bądź inne warzywa mogą być mocno zanieczyszczone. To czyste szaleństwo, a znam takie osoby. Jak pisze w „Antyraku” dr David Schreiber: „Warzywa zawsze się obronią”, więc nie szalejmy aż tak. Zaopatruję się w sklepie obok czy supermarkecie, gdzie mam swoje „wyspy”. Znajduję tu dla siebie absolutnie wszystko. Bywam na pobliskim ryneczku, gdzie również zaglądam na określone stoiska ze sprawdzoną żywnością od konkretnego dostawcy. Wiem, kto ma „dobre” warzywa, jajka od biegających na powietrzu kur itp. Robię wszystko, co mogę zrobić dla swojego zdrowia, a robię dużo, ale więcej już nie chcę, jest pewna granica.
– Czyli zdarza się też Pani od czasu do czasu „zgrzeszyć”?
– Chodzę do restauracji i nie myślę obsesyjnie, co tam mi w kuchni podłożyli za produkty. Po drugie, dziś bardzo łatwo dogadać się z kucharzem i kelnerem, bo oni wychodzą naprzeciw naszym potrzebom i oczekiwaniom. Można poprosić o pieczywo bezglutenowe, znaleźć w karcie pasujące nam dania i powiedzieć, że mamy uczulenie na mleko. Wszystko da się zrobić. To jest tylko moja zgoda na to, że ja nie będę jadła tego, co jedzą ludzie stolik obok, ba, ja robię z pełną świadomością dla siebie dobrze. Od czasu do czasu pozwalam też sobie na czystą przyjemność, czyli zaspokajanie wyłącznie kubków smakowych. Zjadam wtedy coś, co niekoniecznie ma jakąś wartość odżywczą. Jeden z rozdziałów mojej książki zatytułowany jest „Lakierki na niedzielę”. Kiedyś takie buty nosiło się tylko w niedzielę, u mnie w domu tak przynajmniej było, choć bardzo chciałam je założyć do szkoły… Ale mama się nie zgadzała, bo święto było świętem. Dziś święto mamy na co dzień i przysłowiowe lakierki też nosimy codziennie, a nawet mamy ich kilka par. Tak na marginesie uważam, że to wcale nie jest dobre. Dlatego, że do końca nie potrafimy być z tym szczęśliwi, ponieważ tak naprawdę nie ma już tego święta, zniknęło w momencie, gdy stało się codziennością. Więc kiedy wyjeżdżam na wakacje, to robię sobie takie „lakierki na niedzielę”, zdarza się, że sobie pojem. Podobnie jest też w święta. Jem wtedy rzeczy, których nie ma w mojej normalnej diecie. Ale jem też z umiarem, nie do pełna, bo metadieta to celebracja jedzenia, przeżuwanie, wolne tempo. Pamiętam, jaką konsternację wywołałam, prowadząc wykład w Świnoujściu, kiedy powiedziałam, że jemy do pierwszego beknięcia. Właśnie tak powinno być. To jest sygnał do odejścia od stołu.
– To banał, ale doświadczenia wielu osób potwierdzają, że najtrudniej jest zacząć – ogrom pracy nas przeraża. Pani się to udało, więc może skoro jesteśmy w takim czasie noworocznych postanowień, jakaś podpowiedź?
– Swego czasu bardzo urzekła mnie japońska filozofia małych kroków – kaizen. Po raz pierwszy usłyszałam o niej w kontekście polityki biznesowej młodego przedsiębiorstwa. Zrozumiałam, że właśnie tym kierowałam się przez ostanie lata, i ta strategia pomagała mi przy wprowadzeniu zmian żywieniowych. Jest to filozofia, którą może zastosować każdy, w każdym przedsiębiorstwie i w każdym procesie. Trzeba stopniowo wprowadzać drobne zmiany, tak aby w konsekwencji osiągnąć zamierzony cel. Trzymając się zmian żywieniowych: miesiąc, tydzień, dzień bez nabiału albo chociaż pół jogurtu zamiast całego. Podobnie ze słodyczami, zamiast jednego batona dziennie, zacznijmy zjadać połowę, potem tylko trzy razy w tygodniu itd. Trzeba po prostu nabrać wiatru w żagle, uchwycić moment, kiedy zauważymy, że te drobne zmiany przynoszą całkiem spore efekty, i konsekwentnie płynąć dalej.
„Pielgrzym” 2016, nr 1 (681), s. 22-25