Spanie, jedzenie, gotowanie i nauka. Wszystko w jednym miejscu. Wszystko na kilku metrach kwadratowych przestrzeni. To kambuz, messa i koje. W języku lądowym: kuchnia, salon i sypialnie. A także biuro i pomieszczenie nawigacyjne. Funkcje zmieniają się w zależności od potrzeb. Pół roku na morzu. Pół roku na jachcie służącym za dom. W domu nieustannie poruszanym bujaniem fal.
Nie pierwszy raz w pięcioosobowym składzie lądujemy w Australii. Dwoje dorosłych i troje dzieci, które połowę swoich lat spędziły na morzu: Stasia – lat 7,5, Jack – lat 6, oraz Toboma – lat 3. W Cairns na północo-wschodnim wybrzeżu czeka nasz jacht Talavera z portem Gdynia wypisanym na rufie i biało-czerwoną banderą. Nasz drugi dom. Aklimatyzacja wypełniona sprzątaniem, składaniem sprzętu i prowiantowaniem trwa wyjątkowo krótko. Już po tygodniu jesteśmy gotowi do wyjścia w morze. Od tej chwili rytm naszego życia wyznaczają prognozy pogody i zapasy żywności. O ile pierwszy czynnik jest mało przewidywalny, o tyle nad drugim próbujemy zapanować i nie ulegając zachciankom, tak gospodarować zapasami, żeby do miast przypływać raz w miesiącu. To niesamowita oszczędność czasu nie zachodzić do sklepu każdego dnia, a korzystać jedynie z nagromadzonych produktów. Niewielka jachtowa lodówka nie pozwala jednak na zabranie dużych ilości świeżych rzeczy. Mieści przede wszystkim masło, sery, parówki i służy do schładzania napojów. Świeże jedzenie musimy sobie zapewnić sami. A jadamy jak w najlepszej restauracji: homary, krewetki, kalmary, kraby, najsmaczniejsze ryby: makrela hiszpańska, tuńczyk bonito czy troć koralowa. Trochę jak za dawnych czasów – menu zapewnia głowa rodziny. Tata poluje pod wodą z harpunem, a czasem wędką z pokładu Talavery. Umiejętność łowienia kalmarów szybko opanowuje Jack i niejednokrotnie z tatą rywalizują w tych połowach. To chwile, gdy nasz jacht zamienia się w jednostkę splamioną czarnymi smugami atramentu…
Kalmar to głowonóg, co oznacza, że głowę ma razem z nogami. Jest bardzo miły w dotyku, śliski i gładki, a nawet lekko aksamitny. Nie ma łusek i nie śmierdzi jak ryba. Pod wodą kalmary wydają się prawie przezroczyste. Ale tak naprawdę są jak kameleony. Zmienią swoją barwę w zależności od sytuacji i otoczenia. Ostatnio obserwowaliśmy kalmara z jaskrawo zielonymi brwiami! Zwykle można je zauważyć w niewielkim stadzie liczącym kilka sztuk. Poruszają się płynnie do przodu i do tyłu. Widać, jak falują, gdy mackami odpychają wodę.
Kalmar ma jeden ząb, dosyć ostry, umiejscowiony między mackami. Zbudowany jest z tuby, do której przymocowane są skrzydełka, co umożliwia mu fruwanie w wodzie. Wyrzuca nie tylko atrament, ale też wodę, dzięki czemu potrafi bardzo szybko przyspieszyć, jakby miał silnik odrzutowy. Przez tubę widać, czy ma w brzuchu rybę. Ma też muszlę, co może się wydawać dziwne. Jest ona umiejscowiona w odwłoku – w środku – usztywnia jego wiotkie i miękkie ciało. Ma owalny kształt, jest biała i płaska. Wiele takich kalmarzych muszli można znaleźć na plażach. Dzieci układają znalezioną muszlę płasko na pisaku, dorysowują macki oraz skrzydełka i w ten sposób mogą się domyślać do jak dużego osobnika należała.
Atrament, który wyrzucają, jest czarny jak smoła, lekko oleisty i działa jak zasłona dymna podczas ucieczki przed przeciwnikiem. Sprawdzaliśmy nawet, czy da się nim pisać – efekty były pozytywne. Czytając „Robinsona Crusoe”, zastanawialiśmy się, dlaczego on nie wpadł na ten pomysł, gdy zabrakło mu atramentu do pisania dziennika.
W ciągu dnia wiele godzin upływa nam na snorkelingu, a także na spędzaniu czasu na wyspach. Odkrywanie niezamieszkałych lądów wiąże się z zabawą, ale też z ostrożnością. Przypływamy na piaszczyste wyspy bez żadnej roślinności albo na wyspy pokryte pokruszonym koralem i zwartymi krzewami, co w Australii nazywane jest buszem. Zdarzają się również wyspy z pojedynczymi palmami jak z kiczowatej pocztówki. W lagunach pływamy z wielkimi żółwiami i stadami płaszczek. Nieraz przydarza nam się spotkanie oko w oko z rekinem. Rafowych czarnopłetwych jest najwięcej, są też żarłacze tygrysie, tępogłowe, czasem do burty jachtu podpływa też kilkumetrowy rekin młot!
Na Wielkiej Rafie Koralowej nie ma portów, do których moglibyśmy dobić. Kiedy docieramy w pobliże wyspy, rzucamy kotwicę. Wówczas środkiem transportu staje się niewielka motorówka, którą wozimy na pokładzie Talavery. Czasem jesteśmy daleko od lądu. Jak na przykład na Cod Hole – przesmyku w zewnętrznej barierze rafowej, gdzie kotwiczymy podczas niezwykle gwieździstej nocy. Dźwięk oceanicznych fal rozbijających się o wypłycanie rafy kilkadziesiąt metrów od nas, brak jakichkolwiek świateł i lądu w zasięgu wzroku oraz gwiazdy sięgające na horyzoncie po linię wody. Fascynacja niezwykłym miejscem i bliskim obcowaniem z niecodzienną aurą rekompensuje lęki.
Przez pół roku niosą nas marzenia, spontaniczne plany i ciekawość. Tak docieramy do jednej z perełek Wielkiej Rafy Koralowej – Wyspy Lizard…
Z Cooktown wypływamy na kilka dni. Z naszego doświadczenia i z opowieści miejscowych żeglarzy wynika, że na Wyspie Lizard nie ma zasięgu sieci, a resort nie jest przychylnie nastawiony do ludzi z jachtów. Nie możemy nasycić się urokiem wielkiej, tętniącej podwodnym życiem laguny i nasz pobyt przeciąga się do dwóch tygodni. Kilkukrotnie zapytawszy pracowników resortu o możliwość zakupu chleba, zostaję odesłana z kwitkiem. W przypływie desperacji piekę chleb w jachtowym piekarniku. Wyszedł całkiem smaczny, ale co z tego, skoro jacht nagrzany do temperatury sauny, a i mąki na kolejne wypieki też brak…
Możemy wrócić do Cooktown, ale wiemy, że już drugi raz się tu nie wybierzemy i ostatnie tygodnie rejsu musielibyśmy spędzić na wyspach bliżej brzegu…
Zabieram więc Tobusia i Stasię i płyniemy do resortu. To ostatnia próba, przecież z dziećmi nie mogą mi odmówić jedzenia. Zresztą tu nie chodzi o wyłudzanie, a o uczciwe kupienie produktów. Tym razem kieruję się prosto do kierownika ośrodka. W pierwszych słowach słyszę, że to teren prywatny i że obowiązuje zakaz wstępu ludziom z jachtów, poza tym nie sprzedają jedzenia. Stoimy w pełnym słońcu, on w butach, ja boso. Stopy zaczynają mi się palić, więc muszę tego pewnego siebie człowieka poprosić o przejście w cień. Powoli, od słowa do słowa zaczyna się uśmiechać. W kilka minut później jesteśmy wożeni meleksem od zaplecza restauracji po magazyn, gdzie pracownicy kompletują nam skrzynkę „świeżynek”. Z kierowniczką zaopatrzenia ustalam, że możemy korzystać z ich środków transportu i zamawiać jedzenie przez Internet ze sklepu w Cairns. Dotrze do nas samolotem lub barką. Do tego możemy kupować produkty z ich pracowniczego sklepiku otwieranego
dwa razy w tygodniu. Tak, tak – resort niedostępny dla żeglarzy… Na mojej twarzy pojawia się uśmiech, bo jak zawsze okazuje się, że Polak potrafi. Przebywać na najpiękniejszej wyspie w Australii, mieć dostęp do sieci i dostawy świeżego jedzenia – to pełnia szczęścia!
Ucztujemy całe popołudnie: warzywa surowe i gotowane, do tego świeże pieczywo z grillowanym kalmarem i ryba po grecku z makreli. Na deser jogurty i owoce.
Ale to jeszcze nie koniec dnia. Pod wyspę podpływa duży statek służb granicznych. W tej części Australii wybrzeże jest nieustannie patrolowane. Ostatnio byliśmy sprawdzani przez samolot celników, dziś tylko przez radio potwierdzają status Talavery. Oficerowie zakotwiczyli na kilka godzin, by wykonać trening – wspinaczkę na szczyt góry. Wracając pontonem na statek, podpływają do burty Talavery. Pewnie znów wypytają o nasz ostatni i następny port, rejestrację itp. A tu padają pytania: „Macie lody na pokładzie? Ile was jest?”. Dzieci już skaczą z radości. Po trzech minutach przywożą nam pięć czekoladowych „Magnusów” i paczkę batoników. My się odwdzięczamy polską puszką wędzonych szprotów. Takie sytuacje i dni na morzu to naprawdę wzruszające i niezwykle radosne chwile. Nie do docenienia na lądzie.
Jak podsumować sto siedemdziesiąt jeden dni życia na morzu, które nie były szczegółowo zaplanowane i nie miały stanowić żadnego wyniku… Nijak to się ma do długich rejsów przez oceany, regat żeglarskich czy po prostu mieszkania na jachcie w jakimś porcie. Trudno to też nazwać urlopem.
To była po prostu wyprawa, słowo „adventure” dużo bardziej pasuje, ale ani słowa, ani statystyki nie oddadzą ilości przerobionej adrenaliny i przeżytych przygód.
Co można zrobić przez pół roku… 171 dni i 660 mil morskich, czyli około 1200 km. Z jednej strony niewiele jak na pokonywanie odległości, z drugiej – jak na brak planów i spontaniczne decyzje – to całkiem niezły dystans. Jednorazowo niedużo się przemieszczaliśmy, ale o tym, że często zmienialiśmy wyspy i rafy świadczy rzucona czterdziestotrzykrotnie kotwica i dwudziestokrotne przywiązanie się do mooringu. To specjalne boje publicznego użytku, do których można się przywiązywać, zamiast korzystać z własnej kotwicy. Najczęściej spotykane są w parkach narodowych – zainstalowane, by nie niszczyć podwodnej rafy kotwicą. Łącznie odwiedziliśmy siedemnaście różnych miejsc.
Poza przygotowywaniem jachtu po przylocie i klarowaniem przed wylotem tylko sześć dni spędziliśmy w marinach. Pozostały czas, łącznie około pięć miesięcy, staliśmy na kotwicy. Oznacza to, że każde zejście na ląd wiązało się z przepłynięciem malutką motorówką między Talaverą a plażą. Przez większość wszystkich dni wchodziliśmy do wody i uprawialiśmy snorkeling. Były dni, że w ogóle nie opuszczaliśmy jachtu i wcale nam się nie nudziło.
Przez pięć miesięcy spuszczaliśmy wodę w toalecie ręczną pompą i myliśmy naczynia w wiadrze ze słoną wodą. Prysznice były bardzo krótkie i w zimnej wodzie. Niejednokrotnie pijaliśmy deszczówkę. Życie na jachcie to nieustanne pilnowanie bilansu słodkiej wody i zużycia prądu. Teraz można docenić domowe luksusy!
Złowiliśmy i spróbowaliśmy wszystkich najlepszych ryb, homarów, krabów, krewetek i kalmarów. Dzięki ogromnemu zainteresowaniu dzieci światem podwodnym przez ten czas poznałam więcej nazw i zwyczajów morskich stworzeń niż przez poprzednich trzynaście lat żeglowania na Talaverze.
Były oczywiście awarie, sztormy oraz gorsze dni i – co się nie zdarzyło od wielu lat – w sezonie cyklonowym nie było żadnego huraganu, mimo że pora deszczowa w tym sezonie jest wyjątkowo mało obfita w opady.
Pół roku uczyliśmy się na jachcie. Jak się okazało, po weryfikacji ze szkolnym systemem, bardzo skutecznie.
Pogłębiliśmy stare przyjaźnie i zyskaliśmy nowe. Pierwszy raz żegnaliśmy się z łezką wzruszenia.
Przeczytałam dwadzieścia sześć książek i kilkanaście na głos dla dzieci, w tym wszystkie części „Muminków”, „Małego Księcia”, „Alicję w krainie czarów” i szlagier rejsu, czyli „Robinsona Crusoe”. Nauczyliśmy się gry w szachy.
Odkryłam jogę jako doskonały sposób ćwiczeń na niewielkiej powierzchni pokładu jachtu.
Stopy obtarłam po przejściu pierwszych kilkuset metrów na lotniskach. Życie bez butów jest zdecydowanie prostsze i zdrowsze…
Monika Bronicka
„Pielgrzym” 2017, nr 14 (720), s. 22-25