Tym razem naprawdę sobie pofolgowałem. Bo nie wiem, czy jeszcze tutaj wrócę. Nie wiem, czy odwiedzę te wszystkie miejsca, które chcę.
Dotarliśmy do Malagi późnym popołudniem. Z lotniska pojechaliśmy autobusem do dzielnicy La Luz – La Paz. Tam czekał już na nas Andres, by zaprowadzić nas do wynajętego mieszkania. Od stacji metra dzieliło nas jakieś sto metrów. Przysłowiowy rzut beretem mieliśmy do bistro Nueva Holanda. Podobnie do sklepu zacnej sieci Mercadona, gdzie wieczorem zrobiliśmy szybkie zakupy, a ceny były takie jak w Polsce. Część produktów była nawet tańsza!
Następnego dnia ponownie odwiedziliśmy sklep, gdzie po raz pierwszy w życiu dostałem numerek, stojąc w kolejce po wędliny. Dokładnie po jamon iberico. Osobne stoisko poświęcone było tylko i wyłącznie hiszpańskiej szynce. Za ekspedientkami wisiały wspaniałe dojrzałe udźce w równie wspaniałych cenach. Panie na bieżąco kroiły cienkie plastry szynki na zamówienie klientów. Staliśmy tam z Leonem pół godziny, zanim nadeszła nasza kolei. Warto było. Szynka była tłusta, intensywna w smaku i rozpływała się w ustach..
Kolejnego dnia pojechaliśmy metrem do centrum. Po dziesięciu minutach wysiedliśmy na stacji Atarazanas, przy której znajduje się bar Antigua Casa de Guardia, najstarszy tego typu lokal w Maladze. Serwuje słodkie wina z wielkich beczek, stojących pod ścianą, oraz różne przekąski. Byliśmy z dziećmi, więc tym razem minęliśmy gwarne wnętrze i zanurzyliśmy się w uliczki starego miasta. Kluczyliśmy po urokliwych, pięknie ustrojonych na święta Bożego Narodzenia zakamarkach, podziwialiśmy cudowną katedrę de la Encarnación de Málaga, rzęsiście oświetloną dekoracjami ulicę Molina Lario i mijaliśmy puchnące od głośno rozmawiających, gestykulujących, jedzących i pijących Hiszpanów niezliczone lokale.
Leoś i Jaś musieli koniecznie sprawdzić, czy w Maladze są lody malaga. W słynnej i podobno najlepszej lodziarni w centrum Casa Mira zajadaliśmy się lodami z nutą rumu i rodzynkami. Choć bardziej nam wszystkim smakowały lody z Nitte Gelato, w dzielnicy Soho. Wpadliśmy do kultowego bistro Casa Lola, tuż przy katedrze. Najpierw czekaliśmy w kolejce na wolny stolik, a potem cieszyliśmy się wystrojem lokalu, miłą i lekko roztrzepaną obsługą i całkiem fajnym jedzeniem w przystępnej cenie. Duszone papryki, pieczony dorsz, szaszłyki z krewetek, mini pity z wieprzowiną i do tego naprawdę dobre wina. Chłopcy bardzo polubili 100 Montaditos, hiszpańską sieciówkę z setką małych kanapek do wyboru. To nieskrępowany, szybki lokal z samoobsługą, gdzie Leon i Janek sami zamawiali przekąski, a potem głośno dysku-
towali, kto wybrał lepsze kanapki. W osiedlowym bistro Nueva Holanda, takim dla mieszkańców, raczyłem się smażoną ośmiornicą i pieczonymi polędwicami wieprzowymi z karmelizowaną cebulą na upieczonym kromkach chleba. A wieczorem w pobliskim barze kupiłem wielką torbę churros. Były lekkie, puszyste i kapitalne. No i Barra Inka Nikkei! Lokal z kuchnią nikkei, kuchnią japońskiej mniejszości z Peru. Pisałem kiedyś na tych łamach o tiradito, ichniej wariacji na temat ceviche. Musiałem spróbować tego dania. Wybrałem się tam sam wieczorem. Tiradito kosztowało 15 euro, ale co tam, przecież w końcu miałem okazję spróbować potrawy z Nowego Świata z japońskim sznytem. Delikatna surowa biała ryba w sosie z awokado, limonki, kolendry i czegoś, czego nie potrafię zidentyfikować. Bajka!
Najchętniej jadłem jednak na targu niedaleko stacji Atarazanas. Jest tam prosty bar przyrządzający owoce morza a’la plamcha, czyli na rozgrzanej blasze albo w głębokim tłuszczu. Kalmary, ośmiornica, rewelacyjne szaszłyki z tuńczyka, sos aioli, grzanki, do tego zimne piwo albo kieliszek białego verdejo. Tam, moim zdaniem, była prawdziwa Malaga.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” [21-28 stycznia 2024 R. XXXV Nr 2 (891)], str. 37
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.