1 października obchodzono Światowy Dzień Wegetarianizmu. Chciałem napisać „obchodziliśmy”, ale ja akurat go przegapiłem. I wy pewnie też.
A dieta bogata w warzywa i owoce jest po prostu zdrowa. Już ponad milion Polaków w ciągu ostatnich lat zrezygnowało z jedzenia mięsa. I wciąż dołączają do tego trendu kolejne tysiące. Robią to nie tylko dla zdrowia. Głównie ze względów etycznych. A także, by pomóc sobie schudnąć. Dość spora grupa wegetarian wskazuje również na szybko rosnącą ofertę dań i produktów roślinnych, dostępnych nawet w osiedlowym sklepie. Reszta powołuje się na swoją religię, emisję gazów cieplarnianych i własny portfel. Wszystko to jest bardzo szlachetne. I zasługuje na szacunek, gdy jest efektem własnych przemyśleń i podjętej dzięki nim decyzji. Ale zaczynam się denerwować, gdy różnej maści wielbiciele bredni Marksa i Uljanowa (czyli Lenina) zaczynają na mnie i na was wymuszać konkretne postawy i wpychają bezczelnie swoje paluchy w nasze talerze. Już niektóre firmy i miasta zaczynają wprowadzać w swoich lokalach całkowicie bezmięsne menu. Unia Europejska zezwoliła na wykorzystywanie w potrawach ususzonych i zmielonych mączników młynarków oraz innych robali. Szaleni aktywiści, o ile właśnie nie przyklejają się do autostrady albo nie oblewają farbą Mony Lisy, krzyczą w studiach telewizyjnych, że za wszelkie zło tego świata odpowiedzialny jest biały i jedzący mięso mężczyzna. Czyli ja.
Oczywiście, nie zgadzam się z tym. Staram się mieć urozmaiconą dietę. Bardzo rozważnie kupuję mięso. I nie jem go codziennie. A gdy gotuję, to chcę, by była to wyśmienita potrawa, z szacunku dla zwierzęcia, które przecież nie poszło pod nóż żując kwiatek i pogwizdując. Rozumiem, że zmagamy się współcześnie z wieloma problemami. Wiem, że hodowle pochłaniają zbyt wiele pasz roślinnych i hektolitry wody. Wiem, że produkcja zwierzęca emituje ogromne ilości gazów cieplarnianych. Wiem, że w wielu miejscach ubój jest okrutny. I że opychanie się mięsem nie jest zdrowe.
Wszyscy straszą nas gazami cieplarnianymi, ich emisją i tym, że jeśli czegoś z tym nie zrobimy to za jakieś sto lat Ziemia się ugotuje i zginiemy. Musimy więc zostać wegetarianami. Jeśli nagle cały świat zacząłby jeść liście, korzenie i pędy, to i tak zostałoby jeszcze jakieś 85 proc. tych gazów. Poza tym mnóstwo roślinnych towarów trzeba do nas przywieźć. Służą do tego TiR-y, statki, samoloty, które sobie dziarsko wypuszczają spaliny. Nawet rolnik z Kaszub czy Kociewia tarabani na rynek swoje ziemniaki i dynie dostawczakiem, a nie furmanką. A pola pewnie nawozi azotanami. Uprawy również potrzebują wody. Takie awokado potrzebuje go tyle, że w prowincji Petorca w Chile nie ma jej ani do picia, ani do mycia. Z kolei w meksykań-
skim stanie Michoacán rolnicy uzbrojeni w broń automatyczną prują seriami w bandytów z karteli w obronie swoich zbiorów. W obu Amerykach właśnie przez wegetarian i ich ogromny apetyt na awokado endemiczne lasy sosnowe są już jedynie wspomnieniem.
Dodatkowo, brak w diecie zrazów, kotletów, kiełbas i pieczystego oznacza, że należy sobie dostarczać między innymi żelaza, jodu i witaminy B12. Bez nich ani rusz, chyba że komuś nie przeszkadza anemia, problemy z krążeniem, układem nerwowym i spadek inteligencji.
Nie jestem przeciwnikiem wegetarian. Na pewno mają dobre intencje. I prawo do popularyzowania swojej diety. Ale tak sobie myślę, że większym zagrożeniem dla naszej planety jest uruchomienie tylko w ciągu 10 lat i tylko w Azji Południowo-Wschodniej 600 nowych elektrowni węglowych niż steki z grilla na naszych talerzach.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” [15 i 22 października 2023 R. XXXIV Nr 21 (884)], str. 37.
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.