Kokosowe wakacje – Sławek Walkowski

Sezon urlopowy w pełni. Nareszcie możemy odetchnąć i wypocząć. Ale czy na pewno? Właśnie trwają kokosowe wakacje. Tak je nazwałem.

REKLAMA

Dlaczego kokosowe? Bo trzeba zarabiać niezłe kokosy, żeby bez stresu, narzekania i wygrażania pięścią sprzedawcom gofrów korzystać z uroków trójmiejskich lokali. Tak, wiem, uczepiłem się. Bo wierzcie mi, szlag mnie trafia, gdy widzę ceny i wszędobylską bylejakość.

„Ale przecież sezon trwa góra trzy miesiące i oni muszą zarobić na resztę roku” – usłyszę zaraz. Nie, nie zgadzam się z tym. Na resztę roku można sobie zorganizować inne zajęcie. Można też solidnie wypromować swoje usługi. Nieodżałowana tawerna Klipper w Jelitkowie, drewniana knajpa na plaży, czynna była przez okrągły rok. Gości nie brakowało.

Ceny. Co jakiś czas pojawiają się w wiadomościach czy na portalach internetowych zdjęcia tak zwanych paragonów grozy. Wiecie, dwa dania z rybą, frytki, surówki, napoje i za wszystko jakiś milion złotych. Cóż, chcę przy tej okazji ogłosić coś bardzo radosnego. Dzięki podnoszeniu i tworzeniu nowych podatków, kosztów pracy i duszeniu rodzimego rolnictwa zrównaliśmy się cenami z wieloma państwami zachodniej UE. Pełen sukces. Hura! I teraz bardzo boleśnie to odczuwamy. Ba, pewne artykuły nawet są u nas droższe. Założę się, o co chcecie, że kawa nad Bałtykiem jest droższa niż we Włoszech czy w Hiszpanii. I wygram, bo sprawdziłem to osobiście. Espresso to zazwyczaj 1 euro. Cappuccino 1,30 euro. Kawa na sopockim czy gdyńskim bulwarze jest trzy razy droższa. Zresztą nie tylko na bulwarach, ale dosłownie wszędzie. Zakupy w marketach na Półwyspach Iberyjskim i Apenińskim były bardzo podobne cenowo, a czasami tańsze. Za pizzę zapłacicie tam tyle samo, co w Polsce. Za dania z makaronem również. We włoskich i hiszpańskich restauracjach faktycznie jest drożej, ale spokojnie, cierpliwości. Wielu naszych restauratorów już szykuje się do wyścigu.

Zawyłem z wściekłości, gdy na Półwyspie Helskim za kufel zwykłego napoju chmielowego zapłaciłem 20 złotych. W miejscu, które nosiło dumną nazwę „camping”. Na gdańskiej plaży identyczny jakościowo napitek kosztował 17 złotych, a malutkie pudełko frytek, chyba 100 g zaledwie, złotych 15. Za ósemkę dostaniecie gofra, suchego. Zestaw dorsz, frytki i surówka to w Jelitkowie wydatek rzędu 55–60 złotych. Gałka lodów 7–8 złotych. Podczas rodzinnej uroczystości w pewnej gdyńskiej restauracji tuż przy plaży zamówiłem sandacza ze szparagami, sosem holenderskim i ravioli ze szpinakiem. Ryba była mdła i zbyt miękka, bo rozmrożona, a ravioli suche – za jedyne 67 złotych (na zdjęciu). Och, za 18 złotych we włoskich lodziarniach dostawałem „grande cornetto” z czterema łopatkami lodów jakościowo bijących na głowę wszystkie inne! A za 32 złote na Costa Brava jadłem serranito, wielką kanapkę z jamon iberico, polędwicą wieprzową, papryką i pomidorami z porcją frytek oraz cudownie schodzonym kuflem piwa na lunch. Przy stoliku na plaży. A wzdłuż alejki ciągnęły się kolejne bary i zachęcały przystępnymi cenami.

Pewnie powiecie, że marudzę. Że staje się nudny. Albo że mamy galopująca inflację i trzeba się przyzwyczaić do takich cen. Rozumiem, ale uważam, że jesteśmy bezczelnie goleni jak owce przez różnych szubrawców, wykorzystujących z premedytacją „czar morza i plaż”. Udowodnię to. W Krakowie działa zacna baskijska restauracja o nazwie Euskadi. Jedne z najdroższych jej dań to krab miękkoskorupki z białym sosem bisque za 38 złotych oraz ośmiornica z pieczonymi ziemniakami za 39 złotych. To nie są ceny sprzed roku. To dzisiejsze menu. Co zatem wybieracie? Kraków, Alicante czy Livorno? 

Sławek Walkowski

„Pielgrzym” [23 i 30 lipca 2023 R. XXXIV Nr 15 (878)], str. 37

Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *