Jeśli jakiś produkt osiągnął stan, w którym ugryzienie go przeniesie was do tunelu z jasnym światłem na końcu, to należy się go pozbyć. Ale resztka szpinaku na dnie lodówki to co innego.
Zazwyczaj przed kolejnymi zakupami robię przegląd szafek i lodówki. Sprawdzam, co mam, czego nie mam, a co już niebawem się skończy. Podejrzewam, że robicie tak samo. Nie jest to łatwe zadanie. O ile lodówkę można łatwo spenetrować, to zamrażarkę już nie. Wszystko jest twarde jak granit i przyprószone śniegiem. Musicie zawiniątko wyjąć i rozmrozić. Dopiero wtedy przekonacie się, czy to kawałek wołowiny, czy może zaginiony miesiąc temu żółw waszej córki. W szafkach jest jeszcze gorzej. W moich zalegają garnki, patelnie, kuchenny sprzęt, a także pojemniki z suchymi produktami, ziołami i przyprawami. Przebicie się przez to wszystko trwa około tygodnia i przypomina fedrowanie węgla kilometr pod ziemią. Całkiem niedawno, bo w piątek około 3 w nocy, w północno-zachodniej części dolnej półki dotarłem do makaronu ryżowego i czerwonej soczewicy.
Eksploracja kuchni ma jeszcze inną stronę. Można wykorzystać do przygotowania posiłku wszelkie resztki, jakie zostały. Akurat nie mam na myśli tego, byście spróbowali zrobić pieczeń z kawałka sera, parówki i cytryny. Chodzi mi o to, by do końca wszystko wykorzystać, choćby resztę opakowania szpinaku, który za chwilę zacznie się zamieniać w kompost. Hm, prawda jest taka, że używając obierków ziemniaków można np. zrobić zupę. A jeden z niezwykle utalentowanych polskich szefów kuchni, Aleksander Baron, trzy miesiące temu na dziesięciolecie pewnej stacji TV przygotował uroczystą kolację jedynie z resztek i goście byli zachwyceni. Dania podzielono na kategorie: znalezione, odpady, przeterminowane, niejadalne i zepsute. Wyglądało to mniej więcej tak, że szef Baron wyjął stare produkty, zajrzał do śmietnika, a potem jeszcze przeszedł się po trawnikach, wkładając do kieszeni kilka ciekawych znalezisk. Na koniec zaserwował ucztę, na której można było zakosztować właśnie pieczonych obierek z ziemniaków i buraków, ziaren ogórków, kiszonych ogryzków z jabłek, deseru z zepsutej śmietany czy żółciaka siarkowego, czymkolwiek ta kreatura jest. Nie wiem, jak to smakowało, bo nie zostałem zaproszony. Z pewnością jednak taka biesiada to naprawdę ważny sygnał, że musimy przestać marnować i wyrzucać jedzenie. Jasne, jeśli jakiś produkt osiągnął stan, w którym ugryzienie go w ekspresowym tempie przeniesie was do tunelu z jasnym światłem na końcu, to należy się go pozbyć. Ale resztka szpinaku na dnie lodówki to co innego.
Tydzień temu zrobiłem sobie zupę cebulową ze szpinakiem. W plastikowym opakowaniu zostało jeszcze trochę zielonych liści. No tak, jeszcze chwila zastanowienia, rzut okiem do książki Gina d’Acampa i wiedziałem, co zjem w sobotni wieczór.Oliwę mam zawsze.
W zamrażalniku plastikowe butelki z bulionem i kawał parmezanu. W szafce jakiś makaron. Pod nią szalotki. Sól i pieprz pod ręką. Można się zdziwić, co da się wyczarować z tak prostych składników. W jednym garnku ugotowałem al dente makaron rigatoni. W drugim garnku na oliwie przydusiłem posiekane dwie duże szalotki. Dolałem pół szklanki bulionu drobiowego i wrzuciłem liście szpinaku. Doprawiłem solą i pieprzem. Gotowałem na mocnym ogniu przez 5 minut. Potem zestawiłem garnek z ognia, wrzuciłem makaron, zamieszałem, przykryłem i odstawiłem na 2–3 minuty. Już na talerzu obsypałem potrawę szczodrą porcją startego parmezanu. Proste i szybkie. Nieskomplikowane. Z resztki zapomnianego szpinaku.
Sławek Walkowski
„Pielgrzym” 2017, nr 5 (711), s. 37