Bóg, wszechmocny i nieskończony w swej istocie, narodził się niegdyś w zwykłej pasterskiej stajni. Przyszedł na ten świat właśnie tam, abyśmy wśród różnych doczesnych dróg nie upadali w dążeniu do Niego, nie zbłądzili na trudnej i wymagającej drodze do nieba.
Powoli odkładam na półkę nieprzeczytaną książkę, gaszę światło i zamykam zmęczone powieki. Wszystko wokół traci swe barwy i kształty, przestaje istnieć, otulone płaszczem wszechobecnej nocy. Sam na sam ze sobą. Z dziecięcą radością zwracam ku Tobie nieuporządkowane i nieuśpione jeszcze myśli, niezdarnie poskładane w najprostszą, ufną modlitwę. Wsłuchuję się w pozornie tylko cichy głos sumienia – rwący potok wydarzeń, niewypowiedzianych tęsknot, ludzkich oczekiwań, usłyszanych słów. Jakiś cień kolejnego dnia, niczym niespodziewany gość, spoczął w głębi duszy. Staram się zapomnieć… Ze spokojnym uśmiechem spoglądam na misternie splecione ludzką dłonią, pachnące zielonym, skąpanym w letnim deszczu lasem, gałązki świerkowe. Cztery na wpół wypalone adwentowe świece przypominają, że jesteś tak blisko.
Bóg, wszechmocny i nieskończony w swej istocie, narodził się niegdyś w zwykłej pasterskiej stajni. Przyszedł na ten świat właśnie tam, abyśmy wśród różnych doczesnych dróg nie upadali w dążeniu do Niego, nie zbłądzili na trudnej i wymagającej drodze do nieba. Przyjął postać pokornego sługi – dziecka – które tak bardzo potrzebuje ludzkiej opieki i troski. Przypomniał, że i my jesteśmy dziećmi Bożymi, gdyż mamy troskliwego i miłującego Ojca. Boga, który ukochał nas miłością bez granic. Pozwolił się przytulić do matczynego serca Maryi, ukazując, jak ono bardzo kocha każdego człowieka. Zapłakał, byśmy nigdy nie wstydzili się przed Nim szczerych łez żalu i skruchy. Z dziecięcym uśmiechem witał wszystkich strudzonych wędrówką nocnych gości – spracowanych pastuszków zbudzonych tajemniczym światłem z nieba – aby pokazać, że nigdy nie odrzuci nikogo, kto do niego przychodzi. Wyciągnął swoje delikatne niemowlęce dłonie, obejmując cały świat pogrążony w mroku, spragniony zwykłej miłości.
Rozmyślając o tym wszystkim, idę znajomą ulicą. Odważnie – jak co dzień – nigdzie się nie spiesząc. Wokół kolorowe, otulone blaskiem świetlistych promieni, świątecznie wystrojone witryny małych i dużych sklepów. Prezenty choinkowe przewiązane barwną wstążką, srebrne spadające gwiazdki, dumne śnieżnobiałe skrzydlate anioły, mrugające tysiącami lampek złociste drzewka. Mijam kilkoro ludzi serdecznie uśmiechających się do siebie, tak bardzo spragnionych prawdziwej miłości, szczęścia, ludzkiego ciepła i dobroci. Myślę o Świętach… Zimne płatki puszystego śniegu, niesione mroźnym powiewem grudniowego wiatru, powoli otulają stęsknioną ziemię. Z pełnym radości i pokoju sercem, niczym zbudzeni niegdyś z głębokiego snu pasterze, wpatrzeni w bezchmurne, gwieździste, tajemnicze niebo… pochylam się nad życiem, szukam sensu, właściwej drogi.
Ubrany w białą, przewiązaną na biodrach szatę z pokorą wyciągam do Ciebie puste dłonie. Razem z Maryją i Józefem klękam przed drewnianym żłobem. Delikatnie całuję jego próg – ołtarz Ofiary. Otwieram księgę, aby czytać. Na krawędzi wiary i zwątpienia, gdzieś w przedsionku kościoła – a może tylko w moim sercu – słychać wyraźne echo, donośny głos: Bóg się rodzi. Skruszony spoglądam na Twe dziecięce, miłujące Oblicze. Dziękuję, że nie zwątpiłeś we mnie, odnalazłeś na krętej drodze życia. Ciepłe światło świec adwentowych – lśniące złotem i czerwienią płomienie – powoli rozświetlają najbardziej skryte tajemnice…
ks. Arkadiusz Liberski
„Pielgrzym” 2016, nr 26 (706), s. 30