Jest laureatem wielu nagród festiwalowych, zdobywcą czołowych miejsc w plebiscytach radiowych i telewizyjnych. Jego „Kap, kap, płyną łzy”, „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa” czy „Ale to już było” dla Maryli Rodowicz śpiewa od lat cała Polska. Od 2005 roku występuje także u boku swojej córki Mai jako autor, kompozytor, akompaniator i partner wokalny. Przede wszystkim jednak kojarzony jest z krakowskim zespołem Pod Budą. Z Andrzejem Sikorowskim rozmawia Iwona Demska.
– Zacznę od urodzinowych życzeń, dziesiątego października obchodził Pan zacny jubileusz – „siedemdziesiątkę”. Jednym słowem w znaku Wagi.
– (śmiech) Tak, urodzony w znaku Wagi, dlatego też moja biografia, która ukazała się w tym czasie, zatytułowana jest „W moim znaku Waga. Śpiewanie o sobie”.
– To świetny prezent zrobił Pan sobie i nam przy okazji. Czy pojawiły się jakieś specjalne uczucia w związku z tą datą, refleksja nad życiem? Że już, że tyle?
– Mężczyźni nie wstydzą się swojego wieku i raczej nie kryją daty swoich urodzin. Poza tym upływ czasu ma wymiar abstrakcyjny. Kiedy miałem trzydzieści lat, pięćdziesięcio- czy sześćdziesięcioletni człowiek jawił mi się jako starzec. Gdy natomiast myślałem o roku dwutysięcznym, to wydawało mi się, że jest to jakaś niedościgniona data. Dziś świat toczy się dalej, dawno już wkroczyliśmy w kolejne milenium, a ja w dalszym ciągu spotykam się z publicznością, coś tam dłubię, coś piszę, gram na gitarze, śpiewam. (…)
Więcej przeczytasz w najnowszym numerze dwutygodnika „Pielgrzym” (25/2019).