Podczas swoich wypraw na Syberię Stanisław Kalisz podąża morderczym szlakiem dawnych obozów pracy. Otwiera drzwi, które dla zwyczajnego podróżnika pozostają zamknięte, dociera w rejony niedostępne także dla samych Rosjan. Jako filmowiec próbuje odkrywać prawdę przez lata uwięzioną z dala od ludzkiego wzroku. O syberyjskiej lekcji pokory opowiada w rozmowie z Anną Gniewkowską-Gracz.
– Syberia – nieludzka ziemia, jak często określa się tę bezkresną krainę – stała się domem dla tysięcy Polaków. Jednak nie był to bezpieczny dom.
– Prowokuje mnie Pani do przywoływania z pamięci miejsc i ludzi. Kłopot polega na tym, iż jest tego tak wiele, że trudno się zdecydować, co wybrać. Opowiem o Workucie położonej za kołem polarnym. Zsyłano tam więźniów do pracy w kopalniach węgla, a miejsce „zasłynęło” złą legendą, bo panowały tam ekstremalne warunki pogodowe i ludzie „umierali jak muchy”. Rozmawiałem z tymi, którym udało się przeżyć, z pewną starszą Łotyszką, którą skazano na dwadzieścia pięć lat łagru za to, że jako nastolatka przykleiła na murze antysowiecką ulotkę. Przez lata harowała przy wydobyciu na dole kopalni, w wypadkach straciła zdrowie i siły, a dziś jako staruszka mieszka w Workucie sama (po zwolnieniu nie otrzymała prawa opuszczenia miasta). I co widzę na ścianie jej pokoju? Wielki portret tego, który zafundował jej całe koślawe życie, pozbawił młodości i zdrowia. Pytam, zaskoczony: „Po co Pani zawiesiła Stalina na ścianie swojego domu? Czy po to, by nigdy nie zapomnieć, że właśnie on wykrzywił Pani życie na zawsze?”. Pani Rasma Stoduch zaprzecza: „Ścianę zdobi, bo to nasz bohater, bo wygrał dla nas wojnę, zbudował koleje, fabryki, szkoły. Owszem, swoje przeszłam, ale to nie przez niego, tylko tamto prawo. Gdyby Stalin wiedział, nie pozwoliłby ludzi krzywdzić”.
– Domyślam się, że ta kobieta nie była odosobniona w swoich poglądach.
– No właśnie. Napotkana bohaterka nie była jedynym człowiekiem do dziś wielbiącym tyrana. Jej opinię podziela wielu starszych ludzi, także więźniów tamtego systemu.
Kiedyś na Kołymie odwiedziliśmy kobietę, ostatnią Polkę w tej krainie, warszawiankę Natalię Domańską, którą jako dziecko zabrano z Leningradu tuż po rozerwaniu niemieckiej blokady miasta. Spędziła na rozmaitych budowach i w kopalniach złota łącznie pół dorosłego życia do amnestii w roku 1956. I znowuż w jej mieszkaniu ten portret Stalina, po raz kolejny podobne uwielbienie, zachwyt i miłość do wodza. Wówczas pomyślałem, że Wissarionowicz prawdopodobnie uosabiał jej stwórcę, bo w coś prawdopodobnie chciała i musiała wierzyć, a on nadawał jej strasznie marnemu życiu jakiś sens.
– Skoro dotknęliśmy sprawy wiary, proszę opowiedzieć o religijności Polaków na Wschodzie.
– Tysiącom wyrzuconych na Wschód Polaków łatwiej było przetrwać dzięki ich wierze, w Bogu znajdowali oparcie. W czasach stalinowskich, a i później mieli ciężko, bo religia była zakazana, kościoły zburzono lub pozamykano, z kapłanami postąpiono równie okrutnie. Modlili się po domach, gromadzili konspiracyjnie w czasie świąt, bywało, że odwiedził ich potajemnie raz na jakiś czas ksiądz bohater. Wówczas udzielał sakramentów, chrzcił, dawał śluby i pociechę.
– Spotkał Pan na Syberii wielu takich bohaterskich księży?
– Dziś na Syberii nie prześladuje się już księży, nie zsyła do obozów, co nie znaczy, że nie spotykają się oni z rozmaitymi szykanami. Nie mają lekko. Spotykałem na trasie swych podróży licznych polskich misjonarzy, którzy tam, daleko – czy to na Północy, czy w innych trudno dostępnych i ciężkich dla Europejczyka warunkach – sprawują swą posługę.
– Jacy to ludzie?
– To ludzie szczególni. Weźmy takiego ks. Krzysztofa Kuryłowicza z północnego Kazachstanu, który w małym, posowchozowym Czkałowie zbudował okazały kościół dla Polaków z okolicznych wiosek. Zaprojektował go, sam doglądał robót, pieniądze zdobywał w rozmaitych fundacjach zagranicznych. Ks. Krzysztof był tam prawdziwym człowiekiem orkiestrą: nauczycielem religii, języka polskiego, harcerzem, dziennikarzem radiowym i prasowym, bo uruchomił radiowęzeł i zaczął wydawać gazetę. Zorganizował przedszkole, uczył dzieci informatyki, sprowadzał dla nich komputery, instrumenty muzyczne. Odwiedzał wiernych, jeżdżąc wiekową ładą, a w zimie, kiedy drogi zawalone były śniegiem – pieszo. Brał wtedy ze sobą widły jako broń przed wilkami. Był do tego karateką, łucznikiem. Mieszkaliśmy u niego w chacie bez łazienki i toalety jakiś miesiąc. Za potrzebą wychodziło się w trzydziestostopniowy mróz. Ks. Krzysztof odpoczywał parę godzin na dobę, wiecznie gdzieś gnał. To samo w Irkucku, tam też spotkaliśmy prawdziwego oryginała, też Krzysztofa – księdza Kowala. Ten na swoją syberyjską „placówkę” przyjechał z Polski na… rowerze. Nigdy nie widziałem go zmęczonego, a tyrał po piętnaście godzin na dobę. Po jakimś czasie wywiało go jeszcze dalej na wschód, na Kamczatkę. Nie było dla niego różnicy, czy msze odprawia w katedrze, czy w maleńkim, biednym, pozbawionym prądu kościółku na trzydzieści osób. Na co dzień pogodny, uśmiechnięty, z brodą, przypominający miejscowego popa. Albo ojciec Ptolemeusz ze Smoleńska – ten uparciuch z kolei zamieszkał na cmentarzu w… grobie, bo nie pozwolił się władzom administracyjnym wyrzucić z miasta. Nie otrzymywał meldunku, bo nie miał mieszkania, a kwatery nie mógł mieć, bo… nie otrzymywał meldunku. I tak w koło Macieju, aż na niecierpliwe pytanie: „To gdzie mogę w końcu zamieszkać?”, usłyszał od urzędnika: „A choćby na cmentarzu”. I przeniósł się do grobowca, zamieszkał z mrówkami i szczurami. Miało być na jakiś czas, trwało siedem lat. Pokazał nam to swoje niedawne lokum, miał tam jakąś kuchenkę, miejsce do spania. Ciarki chodziły mi po skórze. Wreszcie wydeptał u władz odzyskanie katolickiej plebanii i tam się wprowadził. Teraz toczy beznadziejne boje o odzyskanie kościoła, który należał przed wojną do polskich katolików, a obecnie służy jako gmach miejskiego archiwum.
– Dotarł Pan do najbardziej niedostępnych i nierozgrabionych jeszcze do cna ciężkich łagrów, gdzie niegdyś wydobywano złoto i kopano rudę uranu. Czy to, co wcześniej wiedział Pan o sowieckich łagrach, pokrywało się z obrazem ujrzanym na miejscu?
– Obozową codzienność znałem z archiwalnych propagandowych filmów, na których widać było dziarskich robotników z łopatami, siekierami, taczkami i kilofami. Wiele o sowieckich łagrach dowiedziałem się też z literatury, z opisów świadków, zwłaszcza Sołżenicyna, Szałamowa, Grudzińskiego. Opowiadali o tym rosyjscy i polscy więźniowie, bohaterowie moich filmów, ludzie, o których przeczytać można także w „Syberyjskim transie”. Dlatego wydawało mi się, że umiem sobie jakoś tamten świat wyobrazić, po swojemu stworzyć jego obraz, ale wyobrażać, a widzieć, dotknąć, poczuć i posłuchać to naprawdę dwie różne sprawy. Na miejsce trzeba przede wszystkim jakoś dotrzeć. Do tych najdalszych i trudno dostępnych, bo nie ma już dojazdowych dróg, zajmuje to całe dnie, ale sądzę, że warto i trzeba. W końcu jesteśmy dokumentalistami. Na miejscu następuje konfrontacja tego, co słyszałeś i czytałeś, z tym, co widzisz. Weźmy Butugyczag – były kołymski obóz pracy przymusowej założony w celu wydobycia skałonośnej rudy uranu. Kopalnia i zakład wzbogacania rudy funkcjonowały od lat trzydziestych do połowy lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pracowało tu nieprzerwanie kilka, kilkanaście tysięcy więźniów. Zjeżdżali pod ziemię, tłukli skałę, którą wydobywano na powierzchnię.
– Co zastajemy tam po sześćdziesięciu latach?
– Widzimy niczym księżycowy krajobraz z rozrytymi w skale drogami, gołe, pozbawione jakiejkolwiek roślinności, usypane przez wielkoludy babki z kamieni i żwiru. Pnąc się jakiś kilometr wyżej, trafiamy na całe szeregi budowli i baraków, które postawiono z miejscowej ociosanej skały – i dlatego jeszcze się trzymają. Wyżej mamy wejścia do sztolni i całe sterty złomu. Grzebiemy w żelastwie, w michach, taczkach, kloszach do lamp, manierkach. Podnosimy i zabieramy ze sobą jakiś długi gwóźdź, kawałek dłuta, metr drutu kolczastego, charakterystyczny kamień. Po co nam to? Na pamiątkę, przywieziemy do Polski te skarby. Masz świadomość, że stoisz na cmentarzysku, że stąpasz po zbiorowych mogiłach, które kiedyś oznaczone były palikami z tabliczkami wyciętymi z konserw. Oznaczano w ten sposób numery poszczególnych dołów. I uruchamiasz wyobraźnię, bo fakty mówią o tym, że ginęło na Butugyczag dwadzieścia tysięcy robotników i robotnic każdego roku. Umierali z przepracowania, chłodu, głodu, chorób i niewidzialnej śmierci, która czai się w tych skałach do dziś.
– Promieniowanie radioaktywne…
– Tak, powiadają, że z tego uranu zbudowano pierwszą w ZSRR bombę „A” – bombę atomową.
– Co czuje się, stając w takich miejscach?
– Towarzyszy człowiekowi ulga i zadowolenie, że w końcu udało się w to miejsce jakoś dobrnąć, bo przecież nawet sami Rosjanie rzadko, jeśli w ogóle, tu zaglądają. Podczas moich wyjazdów zdążyłem się zorientować, że własna historia mało kogo na Syberii obchodzi, że żyjący tam ludzie nie potrafią też uszanować pamiątek. A dla nas obecność w takim miejscu to wydarzenie życia, to mocny prąd, a jeśli do tego nakręci się swój film, który po latach znów nabierze prawdziwie archiwalnej wartości, to nie ma co gadać, trzeba to robić!
– Czy mieszkańcy Syberii nie boją się wspomnień? Chętnie opowiadają o bolesnej przeszłości?
– Ująłbym to tak: Rosjanie nie boją się wspomnień, o tamtej przeszłości mówią otwarcie i szczerze. Są świetnymi rozmówcami, nie peszy ich obecność kamery, otwierają dusze i serca przed nieznajomymi, ale jest jednak coś, co różni ich od Polaków. Spotykaliśmy ludzi, którzy panującą w łagrach prawdę starali się ukrywać. Pewna kobieta (komsomołka pracująca na Butugyczag) na przykład próbowała nas przekonać, że więźniowie wcale tam nie ginęli, że mieli opiekę lekarską i – jak pamięta – zdarzył się tylko jeden czy dwa śmiertelne wypadki. Wyraźnie czegoś się bała: wspomnień albo władzy, bo kiedyś podpisała kwit, że o tym, co widziała, nikomu nie opowie. Tak zresztą twierdzą jej synowie. Opowiadali, że mama nawet w domu boi się mówić o tamtych czasach. No i rzecz jasna – nie wszyscy oceniają tamten koszmar jednakowo. Wspominałem o więźniarkach i ich uwielbieniu Stalina. W Polsce nie spotkałem nikogo takiego. Nasi więźniowie (okazywało się nawet, że tyrali w tych samych łagrach, co spotkani przeze mnie Rosjanie) rzecz oceniają jednakowo – jako piekło, z którego udało im się wyrwać, ale z kolei natknąłem się na wielu takich, których niełatwo było wyciągać na zwierzenia. Samo mówienie o tamtych doświadczeniach było dla nich bolesne. Widać było, że mocno to przeżywają, męczą się. Niektórym pociekła łezka i wyznali, że do dziś miewają koszmarne, naturalistyczne sny, że znów pędzą ich do roboty, ustawiają w kolumny, przeliczają bez końca, biją i wydają wyroki. To dlatego jeden z rozdziałów książki nosi tytuł: „Skazani na smutek”.
„Pielgrzym” 2018, nr 3 (736), s. 22-24