Ach, te nasze dzieci! – rozmowa z dr Magdaleną Błażek – psychologiem UG, wieloletnim praktykiem w zakresie pomocy rodzinie w sytuacjach kryzysu


Żyją w przekonaniu o własnej wyjątkowości i poczuciu, że są super pod każdym względem. Tymczasem nie potrafią poradzić sobie nawet ze skaleczonym palcem, a co dopiero z krytyką i wzięciem odpowiedzialności za innych i za siebie. Czy rosną nam emocjonalne kaleki? Z dr Magdaleną Błażek – psychologiem UG, wieloletnim praktykiem w zakresie pomocy rodzinie w sytuacjach kryzysu – rozmawia Iwona Demska.

REKLAMA

 

– Na jednym z portali internetowych pojawił się ostatnio szeroko komentowany specjalistyczny artykuł o dość prowokującym tytule „Dzieci pierdoły”. Czy to odważne porównanie jest adekwatne do tego, co wynika z obecnego modelu wychowania?
– Ten tytuł niewątpliwie oddaje stan zagrożenia, wynikający z braku umiejętności rodzicielskich w zakresie kształtowania w dzieciach poczucia własnych możliwości, osiągania celów i zmagania się z trudnościami. Obecnie panuje tendencja, by chwalić dzieci absolutnie za wszystko. To nie jest ani zdrowe, ani korzystne i nie sprzyja późniejszemu funkcjonowaniu w dorosłym życiu. Dlatego, że w życiu nie będziemy chwaleni za wszystko. Człowiek musi nauczyć się trafności w ocenianiu siebie samego, swoich możliwości, kompetencji. Więc wychwalanie dzieci pod niebiosa, niezależnie od tego, co ono uczyni, jest zupełnie bez sensu i tak naprawdę wbrew jego potrzebom. Dziecko potrzebuje rodzica, który będzie potrafił wskazać mu drogę, rozwinąć jego możliwości i pokazać mu, co można zmienić. Wcale nie chce ciągle słyszeć komunikatu: jesteś super! Chciałabym jednak wyjść od tego, że bazą i podstawą dobrego rozwoju człowieka są trzy rzeczy: bezwarunkowa miłość, bezwarunkowe bezpieczeństwo i bezwarunkowa akceptacja. To tak naprawdę powinien zagwarantować dom rodzinny. Tylko na takiej bazie może się rozwijać silny człowiek. Szacunek dla dziecka i pokazywanie mu, że jest ważne, nie ma nic wspólnego z chwaleniem go za każdą rzecz.

– Mam jednak wrażenie, że ta bezwarunkowa miłość, o której Pani wspomina, jest często błędnie rozumiana przez rodziców.
– Bezwarunkowa miłość jest miłością mądrą. Trzeba kochać i wymagać. To jest miłość do człowieka, w tym wypadku dziecka, ale bez wymogu akceptowania i tolerowania każdego jego uczynku. Zresztą osobiście jestem przeciwnikiem nadużywania słowa tolerancja. Ono mnie denerwuje. Lepszym słowem jest akceptacja. I to, że akceptujemy człowieka, wcale nie oznacza, że musimy godzić się na każde jego zachowanie i zgadzać się z każdym jego czynem lub słowem. Rodzic ma wręcz obowiązek pokazywać dziecku, co mu się nie podoba i wskazywać lepszą drogę. Albo dawać możliwość takiego rozwoju, żeby ono poprawiło swoje zachowanie, i ta bezwarunkowość to zawiera. 

– Panuje teraz taka tendencja, że dzieci powinny spróbować różnych form aktywności. Rodzice mówią, że chcą dać swoim dzieciom wybór i szansę rozwoju. Czy to nie jest jednak droga na skróty? Często nie ma wtedy już czasu na rozmowę, zwłaszcza o emocjach.
– Myślę, że nadmiarowość i wartościowanie tego czynnika w traktowaniu takich zajęć jako czynnika rozwijającego dziecko jest współcześnie ogromna. Dzieci mają zajęty czas do późnych godzin, są potem bardzo zmęczone, nie mają zasobów psychicznych, żeby się bawić. Bo nie możemy zapominać, że dzieciństwo to również zabawa. Ona rozwija umiejętności społeczne, interpersonalne. Pozbawianie dziecka tej możliwości jest zupełnym nieporozumieniem. Mam wrażenie, że części rodziców wydaje się, iż wymogiem współczesności jest stworzenie człowiekowi różnych szans i danie najlepszych warunków do podjęcia wyboru. Dzieje się tak trochę z tego względu, że taki jest przekaz medialny. Tymczasem nadmiarowość zabija w dzieciach spontaniczność i kreatywność. Nadmierna liczba zajęć dodatkowych pozbawia je emocjonalnego kontaktu z samym sobą. Powstaje pytanie, dlaczego tak się dzieje. Po pierwsze z powodu takiego przeświadczenia, że trzeba umieć wszystko. Widzę to na przykładzie moich studentów, którzy już na pierwszym roku robią mnóstwo kursów i szkoleń. Kończąc studia, na papierze są już całkowicie wykształconymi ludźmi w różnym zakresie. Posiadają przecież kilka certyfikatów. Tak naprawdę są jednak bardzo niedojrzali. Nie potrafią komunikować swoich stanów emocjonalnych, nie umieją się porozumiewać, nie radzą sobie w sytuacjach konfliktowych. Tymczasem człowiek musi przygotować się do trudnych zdarzeń, w innym przypadku każda bardziej skomplikowana sytuacja jest katastrofą psychologiczną i emocjonalną. Dzieci się kiedyś tego uczyły, bawiąc się, kłócąc, a nawet bijąc na podwórku.

– Co dzieje się z takimi dziećmi, które wychowywane są w warunkach „sterylnych”, często mające ograniczony kontakt z rzeczywistością? Myślę na przykład o sytuacji, kiedy na obóz harcerski jedzie nadopiekuńczy rodzic i sprawdza, czy niczego jego dziecku nie zabraknie – ciepłej wody, toalety, a najlepiej czekającej w pobliżu karetki pogotowia, tak na wszelki wypadek.
– Skutkiem tego jest przede wszystkim brak odporności na wszelkiego rodzaju trudności w dorosłym życiu. To jest najpoważniejsza konsekwencja, z którą się tutaj mierzymy. Podam przykład, może trochę groteskowy, z własnego doświadczenia. Do mojego gabinetu wszedł kiedyś student i spytał, czy mam cążki, bo mu się skórka od paznokcia zadarła, starał się jeszcze pokazać mi, jak bardzo go boli, tak, żebym doceniła wagę tego zdarzenia. Muszę przyznać, że to jeden z większych szoków, które przeżyłam, pracując na uczelni. To jednak obrazuje pewną tendencję, poprzez takie, a nie inne zachowania rodziców rośnie taki właśnie niedojrzały człowiek, który nie potrafi się mierzyć z trudnościami. A jak nie będzie umiał się zmierzyć z wyzwaniami i negatywnymi emocjami, to w konsekwencji nie będzie w stanie zrealizować także żadnego konkretnego życiowego celu. Będzie przejawiał taką skłonność, która nazywa się tendencją do zmienności. Za każdym razem, kiedy sytuacja się skomplikuje, będzie uciekać, zamiast próbować ją rozwiązać. Efekt tak zwanego wychowywania pod kloszem widać bardzo wyraźnie w relacjach interpersonalnych, szczególnie w małżeństwach. W momencie, w którym robi się trudno, pisze się pozew rozwodowy pod tytułem: „Pokłóciliśmy się i już nie możemy dalej razem żyć. Zabieram swoje zabawki, wychodzę z tego małżeństwa”. Tego typu pozwów rozwodowych, pisanych przez ludzi urodzonych w latach osiemdziesiątych, widziałam w swojej pracy wiele. Nie mierzymy się z problemem, nie staramy się go rozwiązać i nie podejmujemy trudu przemiany, tylko wycofujemy się z sytuacji. Drugą poważną konsekwencją jest nieumiejętność budowania trwałych związków. Przecież każda relacja wymaga radzenia sobie z trudnościami, z emocjami drugiego człowieka, który jest przecież inny. Taki „wyhodowany” dorosły nie potrafi się z tym zmierzyć i to jest oczywiście dla niego bardzo trudne, ponieważ jest nieszczęśliwy.
Trzeba pamiętać, że szczęście budujemy na dwóch fundamentach: dobrych, trwałych relacjach oraz na zdolnościach samoregulacyjnych, czyli na umiejętności osiągania celów i pokonywania własnych słabości. To buduje poczucie własnej wartości, która z kolei daje nam siłę i pomaga w osiągnięciu szczęścia.

– Czyli tych pięć certyfikatów i kilka fakultetów nie zagwarantują nam szczęścia.
– Absolutnie nie! I jeszcze jedno. Ten model wychowania, o którym teraz mówimy, powoduje że ludzie kompletnie nie potrafią ocenić własnych możliwości. Jeżeli ktoś, będąc na trzecim roku studiów, wpada na pomysł (to też jest przypadek autentyczny), że złoży do Unii Europejskiej projekt na szkolenie sędziów i prokuratorów z zakresu psychologii, i uważa, że może to robić, to o czym to świadczy? Na moje uwagi, że to nie jest ten moment, że trzeba się jeszcze sporo nauczyć, owy student patrzył na mnie co najmniej z politowaniem. Najprawdopodobniej został on wychowany w poczuciu doskonałości, wyjątkowości i przekonaniu, że wszystko co robi, jest cudowne, więc o co chodzi?

– Z drugiej strony jest cała rzesza niedowartościowanych osób, które ciągle słyszały, że robią coś źle, że są nieudacznikami, porównywano je do innych, „lepszych” dzieci – i to w ramach „motywacji”.
– Takie dziecko w dorosłym życiu też nie zbuduje dobrych relacji i szczęścia. Ono było stale tłamszone, a jego wartość poniżana. Jedna i druga postawa jest zła. Trzeba wybrać coś pomiędzy.

– Współcześnie rodzice bardzo często angażują się w życie szkolne swoich dzieci, można odnieść wrażenie, że czasami mylą się im role i wchodzą w kompetencje nauczycieli.
– Myślę, że w ogóle to jest szerszy problem pewnej demokratycznej niedojrzałości, pojmowanej na nadmiernym wartościowaniu własnych praw i niedowartościowywaniu pewnych obowiązków, nas jako obywateli demokratycznego państwa. To zjawisko jest widoczne wszędzie, między innymi w szkole. Można zaobserwować, że władzę w wielu szkołach przejęli rodzice, a nauczyciele zostali zepchnięci do pewnego rodzaju defensywy. Bardzo często nauczyciel z obawy przed interwencją rodziców nie podejmuje aktywności wychowawczej wobec dziecka, które jej wymaga. Jak byłam jeszcze małą dziewczynką i źle zachowywałam się na podwórku, a przechodzący obok sąsiad zwracał mi uwagę, to mój tata szedł i mu za to dziękował. Teraz mamy taką sytuację, że owszem, rodzic przychodzi do sąsiada, tylko z innym komunikatem: „Jakim prawem w ogóle odzywa się pan do mojego dziecka, ono jest przecież cudowne i złote”. I część z nas, rodziców, ma taką tendencję do nadwartościowego traktowania własnych dzieci jako osób wyjątkowych absolutnie pod każdym względem i zasługujących na zupełnie wyjątkowe traktowanie. W związku z tym oczekujemy, że wszyscy wokół będą je tak traktować. Jest to w dużym stopniu pokłosie postawy liberalnej. W rzeczywistości obrazuje ona brak zainteresowania dzieckiem. Czyli: nie wnikam tak naprawdę w to, co się stało, nie interesują mnie uczucia tego dziecka, nie interesuje mnie faktycznie, jak ono się zachowało. Jest to tylko reakcja na czyn, bez głębi poznania problemu.

– Współcześnie, jak pisze autor cytowanego artykułu, dzieci często otrzymują komunikat: być – to być widzianym, musisz być supermanem, inaczej będziesz nikim. Jak taki przekaz wpływa na psychikę młodego człowieka?
– Przede wszystkim wpływa to na wzrost oczekiwań wobec samego siebie, a to jest niebezpieczne. Człowiek z takimi przekonaniami nigdy nie będzie z siebie zadowolony, jeśli nie spełni najwyższych standardów. To z kolei prowadzi do katastrofy psychologicznej, zarówno w sensie emocjonalnym, jak i poznawczym. Konsekwencją jest nie tylko złe samopoczucie, aż do tendencji samobójczych, ale sięganie po różnego rodzaju używki, uzależnianie się od nich, żeby wyciszać emocje. Te myśli, nazywane w psychologii myślami ruminacyjnymi, oznaczają przeżuwanie bardzo negatywnych emocji do samego siebie i blokują możliwość zmiany, wprawiając w stan niemożności koncentracji na zadaniu i działaniu, czyli poprawieniu tego, co ewentualnie poprawić można. Porażka (a nie ma ludzi bez porażek) w przypadku takiego człowieka jest katastrofą psychologiczną.

– Okazuje się, jak wynika z diagnozy przedstawionej w artykule, że współczesne dzieci pomimo tak licznych zajęć sportowych, w których uczestniczą poza lekcjami, mają słabsze wyniki na przykład w skoku w dal, są mnie wytrzymałe itp. Czym to tłumaczyć?
– Myślę, że efektem tego jest brak zabawy na podwórku. Przepraszam, że odwołam się do swojego dzieciństwa, ale jak byłam małą dziewczynką, to z rówieśnikami spędzałam życie głównie poza domem. Biegaliśmy, skakaliśmy, graliśmy w siatkówkę, w zbijaka. Ciągle byliśmy w ruchu, kształtując tzw. bazalne kompetencje, czyli umiejętności, o których wspomniałam. A teraz, ponieważ dzieci tej naturalnej aktywności nie mają i uczestniczą głównie w treningach sportowych, które są ukierunkowane w specyficzny sposób, rozwijają tylko jeden obszar kompetencji. Wynikiem tego jest na przykład brak umiejętności chodzenia po równoważni. Rodzice często sobie tego po prostu nie życzą, obawiając się skręcenia kostki u swojego dziecka. Tak więc, paradoksalnie, umknęła nam cała masa kompetencji poprzez nadmierne chronienie dziecka przed wyzwaniami i strach przed tym, że ono się zrani.

– Spora grupa rodziców rzeczywiście nadmiernie boi się o swoje dzieci, ale jednocześnie nie widzi, że są one przebodźcowane liczbą zajęć dodatkowych. Jakie to z kolei ma konsekwencje?
– Dla mnie zaskakujące jest to, że rodzice, którzy zapewniają dzieciom mnóstwo zajęć popołudniowych, nie rozumieją jednocześnie, że one są zwyczajnie przemęczone. Czasami rozmawiam z przychodzącymi do mnie rodzicami, którzy opowiadają, jak wyczerpani są po pracy, zakupach, siłowni itp. Pytam wtedy, czy zdają sobie sprawę z tego, jak potwornie zmęczone jest dziecko, które po szkole było na kilku zajęciach dodatkowych. Kiedyś córka naszych znajomych na pytanie ojca, w co się pobawimy, odpowiedziała: „Tatusiu, pobawmy się w spanie”. I zwyczajnie poszła spać. To na szczęście uświadomiło rodzicom, jak bardzo musi być ona wyczerpana, skoro wybrała taką „zabawę”. Ta sytuacja, z perspektywy rozwoju dziecka, jest bardzo niekorzystna. Przebodźcowany, przemęczony mózg nie ma możliwości regeneracji. Trzeba pamiętać, że układ nerwowy dzieci jest ciągle w fazie rozwoju i nie może być przestymulowywany, ponieważ jego właściwości regeneracyjne nie są takie, jak u dorosłego człowieka. Pamiętajmy, że takie dzieci są nadpobudliwe, rozdrażnione i mają w sobie bardzo dużo negatywnych emocji. Jednocześnie ciągle potrzebują nowych bodźców, ponieważ mózg się ich domaga. Tymczasem to wszystko dzieje się na granicy fizjologicznej wytrzymałości. W żaden sposób nie pomnoży to potencjału naszego dziecka, bo nie będzie miało ono na to zwyczajnie siły. Nie ma się więc co dziwić, że obecnie diagnozujemy zespół wypalenia zawodowego już u dwudziestopięciolatków, którzy przepracowali zaledwie rok!

– Zastanawiam się, czy taki człowiek, nadmiernie eksploatowany w dzieciństwie, z teczką najprzeróżniejszych certyfikatów, jest w stanie tak zwyczajnie położyć się na łące, ponudzić się, popatrzeć na kwiatki, fruwającego motylka…
– Tak, ale wtedy, kiedy urodzi się w nim chęć ucieczki i powie sobie: „Mam tego dość! Rzucam wszystko, sprzedaję dom i wyjeżdżam gdzieś, gdzie toczy się normalne, proste  życie”. Tak przecież dzieje się w USA i nie tylko. Ludzie przeprowadzają się na przykład w pobliże Mormonów, żeby wrócić do pewnej bazy, do spokoju, który do tej pory był dla nich nieosiągalny.



„Pielgrzym” 2016, nr 12 (692), s. 22-25

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *