Ta kuchnia nie powinna istnieć

Uliczne jedzenie na Filipinach to gary. Tak się na nie mówi i tak też to wygląda – gary z różnymi potrawami. Gospodynie gotują rano kilka dań, potem wystawiają je wprost na ulicę i sprzedają. Porcje są małe, często żylaste i gumowate.

REKLAMA

Kiedy czytacie te słowa, mknę właśnie Airbusem linii Air China do Pekinu. W stolicy Państwa Środka nie zagrzeję długo. Dosłownie po 12 godzinach poszukiwania kaczki po pekińsku, a mam nadzieję ją znaleźć, kolejny samolot wyniesie mnie w przestworza i weźmie kurs na Filipiny. A tam, na wyspie Bohol, od razu wskoczę w hamak, siorbnę soku z kokosa, spojrzę na turkusowy Pacyfik i zacznę kombinować, jak zostać surferem.

To bardzo ponętna wizja. Podzieliłem się nią z przyjaciółmi i znajomymi, dlatego nie mam już przyjaciół i znajomych. Pomyślę też o jedzeniu. Może nawet przede wszystkim o nim. I wyobraźcie sobie, że kulinarna podróż po Filipinach wcale nie będzie dla mnie kolorowa. Podkreślają to wszyscy, którzy tu byli i poznali ten kraj również organoleptycznie. Kuchnia filipińska jest po prostu do bani. Moja znajoma, gdy wspomniałem o podróży w te strony, pokiwała znaczącą głową – Mój mąż pływał kiedyś na statkach. Wspomina, że jak gotowali Filipińczycy, nie dawało się tego jeść. (…)

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *