Połączenie kompletnie odrębnych kultur i kulinarnych tradycji musi przypominać próbę zrobienia bigosu z wodorostów, manioku i kolibrów. A jednak nie.
Kroiłem kalafior i fasolkę na warzywne czerwone curry po tajsku, gdy na ekranie telewizora pojawił się Andrew Zimmern. Amerykański chef kuchni, prezenter telewizyjny i wykładowca. Łysy, gruby jak każdy Jankes, jowialny i sympatyczny człowiek, który ma najlepszą pracę na świecie – podróżuje, je i jeszcze bezczelnie cmoka, opowiadając, jak co smakuje. To oczywiście powód, dla którego go nie znoszę. Andrzej, tak po naszemu, pokazał się szerszej publiczności jako osoba, która właściwie wszystko weźmie do ust. Nieważne co, nieważne – jak wygląda, gdzie zostało znalezione i jak przyrządzone. Nie ma zwierzęcia, larwy, bulwy czy trawy, której Andrzejek by nie spróbował, ani żadnej części, żadnej – powtarzam – każdego żyjącego stwora. Po prostu nie ma!
Tym razem jednak słynny wszystkożerca nie był w dżungli, by zjeść pieczonego chrabąszcza w sosie z pijawek, tylko w stolicy Peru. (…)