Dzieci z Pahiatua

REKLAMA

– To była „Mała Polska”. Dbano o historię, religię, ojczysty język i tradycję – tak Stanisław Manterys wspomina obóz stworzony specjalnie dla polskich dzieci, które 31 października 1944 roku przypłynęły do Wellington w Nowej Zelandii. Tam miały przeczekać do końca wojny. Niespodziewanie dla wielu z nich kraj na antypodach stał się drugim domem…

Mocny uścisk dłoni, uważne spojrzenie i… otwartość na drugiego człowieka. Mamy spędzić ze sobą kilka godzin, a to buduje dobry klimat do niełatwej, jak się okazuje, rozmowy.

– Opowiadałem tę historię wiele razy, napisałem wspomnienia. Jestem to winien tym wszystkim, którzy przeszli podobne piekło jak moja rodzina.

Siadamy z Panem Stanisławem naprzeciwko siebie, włączam dyktafon i słyszę historię, której nie zapomnę do końca życia.

 

Kiedy przyjdą nocą…

Na początku wojny Serafin i Celestyna Manterysowie mieszkają wraz z sześciorgiem dzieci w należącym obecnie do Ukrainy Podlipiu na Podolu. Kilka lat wcześniej w poszukiwaniu lepszego życia przyjeżdżają tu z małego gospodarstwa w małopolskim Zarogowie. – Rodzice uważali, że nie będą w stanie z kawałka ziemi, który tato dostał po podziale ojcowizny, wykształcić moich czterech sióstr, mnie i brata. Na Podolu ziemia była o wiele żyźniejsza i tańsza, stąd decyzja o przeprowadzce – mówi pan Stanisław.

Na początku rodzina mieszka w namiocie, później ojciec buduje tymczasową izbę i stawia fundamenty pod przyszły dom, którego już nie zdąży zbudować. Marzenia o lepszej rzeczywistości przerywa wojna… 10 lutego 1940 roku z głębokiego snu budzi Manterysów głośne walenie do drzwi. Do izby wkracza trzech uzbrojonych radzieckich żołnierzy, którzy dają rodzinie kwadrans na spakowanie rzeczy i opuszczenie domu. – Pamiętam, jak dwóch z nich stanęło przy drzwiach, a trzeci, najprawdopodobniej oficer – bo miał pistolet, wydawał rozkazy. Mama pośpiesznie mnie ubierała – w bardzo ciepłe rzeczy, nawet marudziłem, że jest mi za gorąco – wspomina Stanisław Manterys.

Przed domem czekają sanie, które wiozą ich do Złoczowa, gdzie znajduje się najbliższy dworzec kolejowy. Tłum ludzi, zamieszanie i wrzaski. Na stację przybiega nieobecny podczas aresztowania starszy syn Edward.

– On uczył się w gimnazjum w Złoczowie i mieszkał na stancji. Kiedy dowiedział się, co się stało, natychmiast pojawił się na dworcu i chciał z nami jechać. Pamiętam, jak rodzice go wyganiali i krzyczeli, żeby został. Chcieli, by choć jedno z nas tu pozostało. Potem przez kilkadziesiąt lat nie wiedzieliśmy, co się z nim stało… (…)

 

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *