Powinienem napisać o nim poemat. Albo wykuć w dziesięciometrowej skale posąg Michaela, człapiącego swoim drobnym kroczkiem przez knajpę i niosącego talerzyk z tym cudem.
Do restauracji Michaela Dayiantasa dotarliśmy naturalną koleją rzeczy. Zeszliśmy z naszego niewielkiego pensjonatu w dół, ku zatoce w Lygarii. Gdy stanęliśmy na jej prawym końcu, zaczęliśmy iść ku lewemu, brzegiem morza, mijając domy i niewielkie restauracje. Byliśmy głodni, więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Nie szukaliśmy knajpy z tarasem, bo na Krecie wszystkie mają tarasy. Ta? Ta, niech będzie, wchodzimy.
Zauroczyło nas wszystko. To, że wiekowy już Michael człapał po swojej tawernie z szybkością zaspanego leniwca, ale człapał i nas obsługiwał. To, że służył w marynarce na okrętach z big guns i pokazywał zdjęcia. To, że pomagał mu syn, a w kuchni gotowała żona. Że na Beatę niezmiennie już mówił Margarita, a na mnie Profesor, od kiedy podsunął mi kieliszek pod nos, a ja szczęśliwy rozpoznałem zawartość i krzyknąłem „Tzikoudia” (taka kreteńska odmiana wódki z wytłoczyn winorośli). (…)