Samar Khanafer pochodzi z polsko-libańskiej rodziny i jak podkreśla, ta „dwukulturowość”, choć interesująca, bywa niełatwa. Od dziecka pasjonuje ją kuchnia, która w domu zawsze była miksem najprzeróżniejszych smaków. O pierwszej własnej książce, rodzinie i Świętach Bożego Narodzenia opowiada Iwonie Demskiej.
– Samar to bardzo egzotyczne imię. Czy można je przetłumaczyć?
– Są dwa znaczenia tego imienia: „wchód słońca” i „wieczorne rozmowy”. Jak je się odczytuje, zależy od regionu Libanu, dialektu i interpretacji. Mój tata skłania się ku „wschodowi słońca”, jednak gdy sama wertuję książki i podręczniki, to często znajduję to drugie znacznie imienia Samar.
– Imię masz arabskie, mieszkasz w Polsce, urodziłaś się w Leningradzie, a mąż wiele lat mieszkał w Londynie. Sporo zamieszania w Twoim życiu.
– (Śmiech) Tak. Moi rodzice poznali się na studiach medycznych w Leningradzie. Tata, co by dużo nie mówić, zawsze wzbudzał i wzbudza entuzjazm na wszystkich warsztatach, które prowadzę. Wyjechał z Libanu, będąc młodym chłopakiem. Ponieważ codziennie biegał maratony, wyglądał jak młody libański Bóg. I nie raz słyszałam historię o tym, jak to oglądały się za nim dziewczyny. Z kolei moja mama, raczej powściągliwa osoba, jest klasyczną słowiańską pięknością, blond kręcone włosy, długie nogi… wiem, wiem, zupełnie jej nie przypominam (śmiech). (…)