„Nazywam się Asia. Biegam w zupełnej ciemności. Startuję z przewodnikiem, który jest moimi oczami” – tak mówi o sobie niewidoma biegaczka, Joanna Mazur, mistrzyni świata w biegu na 1500 metrów. Na tegorocznych Lekkoatletycznych Mistrzostwach Świata Osób Niepełnosprawnych w Londynie razem z Michałem Stawickim odniosła fenomenalny sukces, zdobywając aż trzy medale. O swojej wielkiej pasji, ciężkiej pracy i przełamywaniu barier opowiada Mai Przeperskiej.
– Złoty medal na mistrzostwach świata w Londynie w biegu na 1500 metrów dla osób niewidomych i niedowidzących i pobicie swojego życiowego rekordu o 45 sekund, srebro na 800 metrów i brąz na 400 to prawdziwy wyczyn. Jak się Pani z tym czuje?
– Czuję się z tym bardzo dobrze! Okres przygotowawczy był długi i niezwykle trudny. Odczuwam to w taki sposób również ze względu na zmianę dystansu – do tej pory biegałam do 400 metrów, a na mistrzostwach w Londynie pobiegłam też na 800 i 1500. I od razu taki sukces! Czuję się jak spełniony sportowiec i jestem bardzo szczęśliwa, że tak wymagający okres przygotowań dał taki świetny rezultat.
– Jak długo przygotowywała się Pani do startu w Londynie?
– Okres przygotowawczy zaczynamy w październiku, to czas wytężonej pracy, kiedy trenuje się trzy razy dziennie siedem dni w tygodniu. Jest naprawdę ciężko. W momencie zdobycia medalu wracają niczym migawka wspomnienia tych wszystkich ciężkich treningów i zyskuje się pewność, jak bardzo się one opłacały.
– W biegu na 1500 metrów finiszowała Pani wraz ze swoim przewodnikiem Michałem Stawickim dosłownie na ostatnich metrach, długo zajmując czwarte miejsce. Wydawało się, że powalczycie o brąz. Jednak wykrzesała Pani z siebie maksimum – mijając wszystkie rywalki i kończąc wyścig jako pierwsza! To było coś spektakularnego. Co wtedy działo się w Pani głowie?
– W pierwszym momencie w ogóle nie wiedziałam, że wygraliśmy. Nie wiedziałam też, że planujemy atak z piątego, a potem z czwartego miejsca. Przed każdym biegiem razem z Michałem, który oprócz tego, że jest moim przewodnikiem, jest również moim trenerem, ustalamy wszelkie założenia taktyczne. Tak było i tym razem. Przed startem Michał powiedział mi, jak widzi ten bieg. Jedyne, co miałam zrobić, to trzymać się ustalonego planu i go realizować. Pamiętam, że zapytałam wtedy, czy na pewno zdążymy, czy wszystko będzie w porządku, na co Michał odpowiedział, że w sporcie trzeba ryzykować i że niejednemu zadrży serce, ale wszystko powinno skończyć się dobrze. I tak było.
– I niejednemu to serce zadrżało! Przed wejściem w ostatni wiraż plasowaliście się jeszcze na czwartej pozycji. Po wyjściu na prostą wyprzedziliście kolejno duety z RPA i Chin, a na dziesięć metrów przed metą – parę z Kolumbii. Na finiszu zameldowaliście się jako pierwsi z czasem 4 minuty 50 sekund.
– Myślę, że faktycznie mogło być to emocjonujące. Podczas biegu nie dostaję jednak informacji od Michała, kogo mijamy albo kto jest za nami, to są rzeczy, które w tym momencie nie są mi zupełnie potrzebne. Dostaję ewentualnie informacje, na którym odcinku jesteśmy, wiem wtedy, co robić. Podczas biegu trzeba też bardzo intensywnie myśleć, odpowiedzialność za to spada na Michała – on doskonale wie, jak jestem przygotowana, i na bieżąco śledzi rozwój sytuacji. Ja niestety nie widzę, ale mimo to jestem w niezwykle komfortowej sytuacji – być z trenerem na bieżni podczas startu to prawdziwy luksus (śmiech).
– Wygląda to tak, że biega Pani z opaską na oczach. W zupełnej ciemności. I startuje z przewodnikiem Michałem Stawickim. Nazywa go pani swoimi oczami…
– To prawda, nazywam tak Michała i on nie ma nic przeciwko temu (śmiech). Wspaniałe jest to, że z każdym treningiem, z każdym kolejnym wyjazdem na zawody poznajemy się coraz lepiej. Dzięki temu mamy dość bliską relację. Przede wszystkim – i to jest kluczowe – nie boję się zaufać Michałowi i darzę go bardzo dużym zaufaniem. Kiedy on jest w pobliżu, czuję się bezpiecznie i w ogóle nie towarzyszy mi poczucie lęku. To coś zupełnie wyjątkowego. Poza tym my się do tego wszystkiego jeszcze po prostu lubimy. Śmieję się, że Michał ma tak naprawdę trzy funkcje. Jest moim trenerem, przewodnikiem i przyjacielem. To ogromny plus!
– Tym bardziej gdy potrzeba pełnego zaufania. W czasie biegu stery są w rękach pana Michała, na czym to dokładnie polega?
– Ponieważ mam resztki wzroku i medycznie nazywa się to szczątkowym widzeniem, muszę mieć założoną opaskę na oczy, wszystkie zawodniczki w mojej grupie tę opaskę mają, ponieważ jest to sposób na wyrównanie szans. Chodzi o to, aby żadna z nas nie widziała absolutnie nic. Dodatkowo zawodnicy mają na nadgarstku opaskę, której drugą część trzyma przewodnik. Nie może być ona elastyczna i dłuższa niż metr. Przewodnik nie może ciągnąć ani napędzać zawodnika, zarówno w jego, jak i moim przypadku falstart jest dyskwalifikujący. Nie może również wbiec jako pierwszy na metę.
Podczas biegu zawodnik może natomiast dostawać od przewodnika informacje. Wiadomo, że musi być on bardziej wytrzymały, szybszy, silniejszy fizycznie, dlatego że jego zadaniem jest zapanowanie nad ciałem, które prowadzi. Podczas bardzo dużego wysiłku mówienie to dodatkowy wydatek energetyczny i należy ograniczyć je do minimum.
– Nie widzi Pani rywalek ani mety. Z jednej strony może to bardzo utrudniać, ale z drugiej może wręcz pomagać, bo dzięki temu nie stawia Pani sobie w głowie niepotrzebnych barier, nie porównuje się do nikogo, tylko robi swoje.
– To prawda – fakt, że nie widzę tego wszystkiego i ogranicza, i pomaga jednocześnie. Jednak na tego typu zawodach ta rywalizacja jest bardzo silna. Ja przecież słyszę te zawodniczki. A słuch to zmysł, który u mnie dominuje. W czasie tego zwycięskiego biegu celowo się na to w pewnym sensie zamknęłam i realizowałam założenia. Po prostu chciałam dobrze pobiec.
Dziś mam też większą pewność siebie i świadomość, że jestem dobrze przygotowana. To zasługa Michała. Bo on oprócz tego, że jest świetnym trenerem, jest też bardzo dobrym psychologiem. A psychologia w sporcie to szalenie ważny aspekt. To Michał zauważył, co się ze mną stało na Igrzyskach Olimpijskich w Rio de Janeiro, kiedy weszłam na bieżnię i sparaliżował mnie taki lęk, z którym nie umiałam sobie poradzić. Dlatego ciężko w ostatnim czasie pracowaliśmy nad tym, by ten lęk wyeliminować. Dzięki temu dziś już zupełnie inaczej podchodzę do tego typu wystąpień. Nie boję się również dalszych dystansów. Więc nie jest do końca tak, że jak nie widzę, to nie reaguję na zastaną rzeczywistość, na rywalki. Choć faktycznie nie wiem, jak one wyglądają fizycznie i jak się rozgrzewają, dzięki czemu nie zajmuje to mojej głowy. Dla nas liczy się to, że jesteśmy bardzo dobrze przygotowani. Kiedy wychodzimy na bieżnię, robimy swoje.
– Jak się na Was patrzy i słucha, to widać między Wami zupełnie wyjątkową nić porozumienia. To chyba nie takie częste wśród sportowców i przewodników, coś, co nie zawsze musi się zdarzyć?
– To porozumienie jest i było od samego początku, od pierwszego treningu w 2015 roku. Pomyślałam wtedy, że to dokładnie tak powinno wyglądać, że chcę właśnie takiego człowieka obok siebie, którego od pierwszej chwili darzę zaufaniem, i wiem, że o nic się nie muszę martwić.
– Bieganie było w Pani życiu od zawsze?
– Sport był zawsze. Bieganie pojawiło się wtedy, kiedy mój wzrok zaczął się pogarszać, a ja chciałam pokonać lęk przestrzenny, który odczuwałam, i nie za bardzo potrafiłam sobie z nim poradzić.
– Czyli trochę takie pójście pod prąd?
– Myślę, że tak, bo jak się zmęczyłam fizycznie, przestawałam myśleć o tym, co się dzieje z moim wzrokiem. To był mój sposób na odreagowanie. Poza tym lekarze zabraniali mi wysiłku. A ja wytrzymałam bez niego może dwa tygodnie. Byłabym bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, gdybym nie mogła trenować.
– Wzrok zaczęła Pani tracić jako siedmioletnia dziewczynka.
– Choruję na ukrytą dystrofię plamki, jest to wada, która tak naprawdę ma nieokreślony przebieg i na początku bardzo ciężko było ją zdiagnozować. Mam świadomość, że zawsze widziałam inaczej. Gdy zamykałam prawe oko, na lewe widziałam ciemniej, na prawe jaśniej. Ten sam kolor zawsze jawił mi się w dwóch różnych wersjach. Gdy poszłam do szkoły, od razu pojawiły się problemy z czytaniem. Miałam ograniczone pole widzenia i kłopot z ostrością wzroku, więc mi się te litery po prostu myliły. I tutaj zaczęły się duże problemy. Do tego stopnia, że w szkole podstawowej dostawałam uwagi od nauczyciela, żebym poćwiczyła czytanie. Nie rozumiałam wtedy tego, co się działo. Myślałam, że dobrze czytam i że to są jakieś dziwne wyrazy, których nie znam. Takie sytuacje uzmysławiały, że coś jest nie tak. Poszliśmy więc do okulisty, przepisano mi okulary, pierwszą ławkę w szkole. Niestety w okresie dojrzewania moja wada nabrała potężnej dynamiki i zaczęła się rozwijać jak szalona. To spowodowało, że musiałam przenieść się do szkoły dla niewidomych i niedowidzących w Krakowie, oddalonej od mojego domu aż o 150 kilometrów. Poznałam tam ludzi, którzy widzieli lepiej ode mnie albo gorzej, niektórzy zupełnie nic od urodzenia. Widziałam, jak świetnie sobie radzili! Sami wychodzili do miasta, robili zakupy, później zakładali rodziny. Toczyli normalne życie. Wtedy było mi ciężko to zrozumieć. Ale teraz sama jestem w takim miejscu. To prawda – mam pewne ograniczenia, ale to, że jest coś trudniej zrobić, nie znaczy, że jest to niemożliwe.
– Pani jest tego doskonałym przykładem. W domu też miała Pani swoje obowiązki, wcale nie było taryfy ulgowej.
– Nie, nie było taryfy ulgowej (śmiech). Moja mama nigdy nie traktowała mnie inaczej niż moich braci. No, czasem dostosowywała moje obowiązki do tego, że jestem kobietą. Kiedy zrobiłam coś mniej dokładnie, mama mówiła, co trzeba poprawić. W ten sposób uczyłam się cierpliwości. Dzięki temu umiem zrobić wszystko, co potrzebuję. Niektóre rzeczy wymagają więcej czasu, jak na przykład prasowanie koszuli. Bo nie wyłapię wzrokiem, gdzie jest zagniecenie, muszę wyczuć je dotykiem, co zajmuje mi dużo czasu, i tak naprawdę nie lubię tego robić (śmiech).
– Większość z nas tego nie lubi.
– Ale reszta jest ok. Tylko te koszule są strasznie wymagające. Albo mycie okien i pojawiające się w związku z tym smugi, których ja nie jestem w stanie dojrzeć. Nie wiem nawet, jak wygląda smuga! Trudno mi to sobie wyobrazić. Jak coś sprawia mi kłopot, nie mam jednak problemu z prośbą o pomoc. Uważam, że umiejętność proszenia o nią ma więcej wspólnego z zaradnością niż z bezradnością.
– W krótkim dokumencie o Pani pt. „Wyjątkowa” na samym początku padają wypowiadane przez Panią słowa: „Zamknij oczy i wyobraź sobie, że teraz już tak zostanie. Nigdy więcej nie będziesz widzieć”. Mocne. Pojawił się bunt?
– Oczywiście. I wcale nie uważam, że się skończył. O tym, że stracę wzrok, powiedziała mi okulistka parę dni przed pierwszą komunią świętą. Trwały przygotowania, podniosła atmosfera. Dużo radości wokół tego wydarzenia. A tu nagle druzgocąca wiadomość. Doskonale pamiętam ten dzień. Kupowałyśmy wtedy z mamą białe rękawiczki i wianuszek. A okulistka wspaniałomyślnie doradziła mi, abym się temu światu dobrze przyjrzała, bo po komunii prawdopodobnie stracę wzrok…
To było dla mnie coś tak przerażającego, że trudno to opisać! Zamknij oczy i pomyśl, że tak już zostanie, jak teraz będziesz żyć?
– Przyznaje Pani, że jest osobą wierzącą. Czy w tamtym czasie wiara bardziej Pani pomagała czy przeszkadzała?
– Miałam bardzo dużo pretensji. Myślałam: „Dlaczego? Mam przecież trzech braci, którzy widzą, i nic się nie dzieje z ich wzrokiem, to dlaczego ja?”. I to pytanie było wciąż w tyle mojej głowy. W pewnym momencie przestałam je zadawać. Wśród wielu nieprzychylnych ludzi spotkałam też wielu wspaniałych. Pomyślałam, że może trzeba na tę moją chorobę spojrzeć z innej strony. Przecież nie każdy, kto nie widzi, zostaje od razu mistrzem świata albo poznaje takiego Michała, z którym się świetnie rozumie. To dar. Wiadomo, nic nie przychodzi łatwo, ale mam takie poczucie, że dzięki wsparciu z „Góry” moje życie toczy się tak, a nie inaczej.
– Z tego, co Pani mówi, płynie niezwykła siła.
– Teraz mogę powiedzieć, że jestem silna. Ale wcześniej tak nie było. Kiedy rozmowa schodziła na temat wzroku, bardzo szybko starałam się ją zakończyć, ponieważ momentalnie do oczu płynęły mi łzy.
– Teraz już nie płyną?
– Nie.
– Jednak obrazy cały czas odgrywają w Pani życiu dużą rolę, na przykład w Pani snach.
– Pamiętam, że śniłam o tym, że jestem motylem i latam (śmiech). To mój ulubiony sen z dzieciństwa. Jednak wspomnienia buduję na podstawie rozmów, relacji z ludźmi, sytuacji, zabawnych wydarzeń. Często obraz, który staje się wspomnieniem, nawet jeśli widzimy, tworzymy sobie w głowie, wiele dopowiadamy we własnej wyobraźni. A ja wyobraźnię mam całkiem bogatą. Ogromnym plusem jest to, że kiedyś widziałam. Lubię też, jak opowiada mi się obrazowo. Podoba mi się, gdy na przykład Michał coś mi opisuje. Dobrze to robi. Choć czasem, gdy pytam Michała o to, co widać, bo czuję, że się rozgląda, on odpowiada: „Góry”. A to oznacza: „Nie pytaj więcej” (śmiech).
– Mam wrażenie, że w Pani słowniku słowo „marzenia” zostało zastąpione słowem „cele”, które konsekwentnie Pani realizuje. Jednak nie mogę nie zapytać, o czym Pani myśli, gdy się rozmarzy…
– Lepiej nie mówić o marzeniach, bo nie wiadomo, czy się spełnią (śmiech). Myślę jednak, że moje marzenia nie odbiegają wcale od marzeń normalnego człowieka. Są bardzo prozaiczne – chciałabym być po prostu szczęśliwa. W przyszłości założyć rodzinę, mieć dzieci. Spełniać się sportowo. Żyć zupełnie zwyczajne.
„Pielgrzym” 2017, nr 20 (726), s. 22-25