O muzycznej pasji, miłości do akordeonów, imponującej kolekcji instrumentów z wszystkich zakątków świata i czerpaniu z tego życiowej satysfakcji opowiada artysta Paweł A. Nowak w rozmowie z Anną Mazurek-Klein.
– Jak się zaczęła Pana muzyczna przygoda z akordeonem?
– Bardzo zwyczajnie, gdyż pochodzę z muzykalnej rodziny. Mój tata i jego bracia mieli muzyczne zacięcie, a mój dziadek ze strony mamy grał na akordeonie. Muzyka w naszym domu była wszechobecna, a ja – podobno już jako mały chłopiec – wykazywałem zdolności rytmiczne i muzyczne, choć edukację w tym kierunku rozpocząłem dość późno, bo w wieku dziewięciu lat. I tak się to potoczyło, potem średnia szkoła muzyczna i wreszcie Akademia Muzyczna w Gdańsku. Nie ukrywam jednak, że chciałem grać na fortepianie, pomimo że w domu był akordeon. Nie mieliśmy jednak takich warunków lokalowych, żeby w mieszkaniu postawić pianino. Stanęło na tym, że jeśli chcę się uczyć grać, to tylko na akordeonie. Początkowo byłem niezadowolony, choć potem szybko mi to minęło.
– A może nie chciał Pan grać na akordeonie z tego względu, że uchodził on za taki trochę „obciachowy” instrument? Nie dało się na niego poderwać dziewczyny, jak żartobliwie mówi inny znany akordeonista Marcin Wyrostek.
– (Śmiech) Obciachowy może być i dzisiaj, jeśli ktoś z niego niewłaściwie korzysta. Ja sam też tego wielokrotnie doświadczałem jeszcze w szkole podstawowej, kiedy obrywało mi się z tego powodu, że grałem na akordeonie, chociaż utwory, które wykonywałem, nie były wcale „obciachowe”, nie był to repertuar typu „Szła dzieweczka do laseczka” czy „Poszła Karolinka…”. W szkole muzycznej grałem utwory współczesne, napisane na akordeon, uczyłem się polifonii i muzyki klasycznej. Ale wcale się nie dziwię, że można nie lubić akordeonu, jeżeli gra się na nim tylko biesiadne piosenki – i to jeszcze bardzo niechlujnie. Prowadząc warsztaty, kursy dla akordeonistów amatorów, widzę jednak, że idzie to w coraz lepszym kierunku, akordeoniści amatorzy chcą się rozwijać, czerpiąc przy tym satysfakcję z gry.
– Czy na akordeonie można zagrać każdy rodzaj muzyki?
– Absolutnie każdy, nawet muzykę elektroniczną.
– A co najchętniej Pan lubi grać?
– Nie ograniczam się tylko do jednego stylu, lubię różnorodność w muzyce. Szczególnie jazz, gdyż jest to muzyka, która daje pewnego rodzaju wolność na scenie, ją się bowiem improwizuje, dlatego każdy koncert jest inny. Zanim zacząłem interesować się jazzem, kochałem wręcz francuską muzykę akordeonową z całą jej wirtuozerią. Trzeba jednak zadać sobie wiele trudu, żeby zagrać ją stylowo. Stąd też projekt „Piaf po polsku” z Dorotą Lulką, aktorką Teatru Miejskiego w Gdyni, który w lipcu będzie obchodził swoje dziesiąte urodziny. Bardzo interesuję się tangiem argentyńskim, którego nie gram na akordeonie, ale na bandoneonie. Jest to instrument przeznaczony do tego rodzaju muzyki, ale gra się na nim zupełnie inaczej. Tango gram z zespołem Milonga Baltica, który założyłem wiele lat temu. Nie ukrywam również, że lubię muzykę bałkańską i żydowską. Chętnie grywam koncerty klasyczne, gdyż akordeon jest bardzo wdzięcznym instrumentem do grania tego typu muzyki. Występuję solo bądź z orkiestrą. Jestem po prostu łapczywy na muzykę.
– Jest Pan artystą, który ma na swoim koncie wiele muzycznych osiągnięć, koncerty w kraju i zagranicą, solo i z zespołami, stworzył Pan też kilka projektów muzycznych. Które z nich są najcenniejsze?
– Rzeczywiście, objechałem już trochę świata, stworzyłem parę projektów, nagrałem też płyty, gram z kilkoma zespołami: Almost Jazz Group, Klezmoret, Milonga Baltica. Trzy projekty z Dorotą Lulką. A które projekty są dla mnie najcenniejsze? Nie ma czegoś takiego. Po pierwsze, nie chciałbym niczego kategoryzować – ze względu na muzyków, z którymi współpracuję. Wszystkich ich bardzo cenię i wiele im zawdzięczam. Od każdego się czegoś uczę. To w muzyce jest bardzo ważne, jak gramy w zespołach, stanowimy dla siebie inspirację. Przynajmniej tak powinno być.
– Organizuje Pan też cykliczne imprezy na terenie Kaszub – Międzynarodowy Festiwal Akordeonowy w Sulęczynie i Dzień Jedności Kaszubów z biciem rekordu w jednoczesnej grze na akordeonie.
– Międzynarodowy Festiwal Akordeonowy w Sulęczynie to największe tego typu wydarzenie muzyczne w Polsce, na które przyjeżdżają tysiące ludzi, nie tylko z Polski, ale i z zagranicy. W lipcu tego roku impreza świętowała swoje piętnastolecie. Razem z dawnym dyrektorem Domu Kultury w Sulęczynie, Ireneuszem Kordą, byliśmy spiritus movens przedsięwzięcia, ale nie można zapomnieć o tych wszystkich, dzięki którym Festiwal ma tak wysoką rangę – sponsorach, wójcie Sulęczyna, obecnej ekipie Gminnego Ośrodka Kultury, mojej rodzinie i nie tylko… Gośćmi Festiwalu są często artyści z odległych zakątków świata, choćby z Madagaskaru czy Brazylii. W tak małej kaszubskiej miejscowości ludzie mogą posłuchać fantastycznej muzyki. Dzięki życzliwości ks. proboszcza Andrzeja Karlińskiego Festiwal rozpoczyna się każdego roku w sulęczyńskim kościele. A bicie rekordu w jednoczesnej grze na akordeonach podczas Dnia Jedności Kaszubów polega na tym, że akordeoniści tworzą ogromną orkiestrę, która gra kaszubskie utwory. Moje zadanie polega na przygotowaniu i poprowadzeniu tej grupy. Jest to wspaniałe przeżycie zarówno dla tych, którzy są zawodowcami, jak i amatorami. Dzięki temu wydarzeniu o Kaszubach jest bardzo głośno w ogólnopolskich mediach.
– Pana pasją jest nie tylko gra na instrumencie, ale również kolekcjonowanie akordeonów z całego świata. Pańska kolekcja jest zdumiewająco pokaźna, liczy bowiem ponad trzysta instrumentów, a dzięki Pana zaangażowaniu i staraniom w Kościerzynie powstało Muzeum Akordeonu, zresztą jedyne takie muzeum w Polsce.
– Zacznę zatem od początku. Był rok 1999, kiedy dostałem od brata mojego dziadka akordeon „Tatry”, niemiecki akordeon zbudowany na polski rynek krótko po drugiej wojnie światowej. Powiesiłem go na ścianie i stanowił ozdobę pokoju. Spoglądając często na niego, zapragnąłem mieć kolejny – i tak się zaczęła moja pasja kolekcjonerska. Przy okazji swoich koncertów przygotowywałem wystawki akordeonów, na których było dziesięć, potem kilkadziesiąt instrumentów. Kiedy ich przybywało, stwierdziłem, że warto byłoby stworzyć muzeum akordeonu. Początkowo wszystko wskazywało na to, że będzie miało ono swoją siedzibę w Sopocie. To się jednak nie udało, ale nie rozłożyłem bezradnie rąk. Podczas Dnia Jedności Kaszubów, który odbywał się akurat w Bytowie, spotkałem się z ówczesnym wiceburmistrzem Kościerzyny Tomaszem Derrą. Stwierdził on wówczas, że takie muzeum mogłoby powstać w Kościerzynie. Udało się i dzięki temu powstało tam pierwsze w Polsce Muzeum Akordeonu, które działa jako oddział Muzeum Ziemi Kościerskiej. Ileż pracy kosztowało nas przygotowanie akordeonów, wyczyszczenie ich, pouzupełnianie ubytków, nagranie instrumentów, gdyż walorem tego muzeum jest możliwość posłuchania każdego z nich. Pod jednym dachem znajduje się około stu trzydziestu instrumentów z mojej kolekcji, które pochodzą z różnych zakątków świata. W projekt ten zaangażowało się wielu ludzi, ja byłem takim ogniwem zapalnym. Może zabrzmi to trochę nieskromnie, ale mam powody do dumy i bardzo się cieszę, że takie muzeum jest właśnie na Kaszubach!
– Dość pokaźne jest konto Pana osiągnięć. Czy jest coś szczególnego w Pana muzycznych planach?
– Może Panią zaskoczę, ale jeżeli chodzi o sferę muzyczną, to nie mam jakichś wielkich oczekiwań. Chciałbym, aby to wszystko się nadal spokojnie rozwijało, nie dążę do spektakularnego sukcesu, bo im ktoś szybciej wzbije się w górę, tym jeszcze szybciej spada. Wszystko, co robię, sprawia mi przyjemność. Muzyka i akordeon to moja wielka miłość – oprócz żony oczywiście (śmiech), która mnie wspiera i akceptuje moje życie muzyczne. Chciałbym pozostać autentyczny w tym, co robię.
– Powiedział Pan kiedyś, że akordeon to taki fortepian na szelkach…
– W świecie muzycznym często żartujemy sobie z każdego instrumentu, akordeon nazywany bywa też syntezatorem marszczonych i chyba jeszcze zabawniejszym określeniem jest hammond na szelkach.
– A czy w tym pięknym bożonarodzeniowym klimacie ma Pan czas, aby wspólnie z rodziną przy akordeonowym akompaniamencie śpiewać kolędy?
– Nie pamiętam świąt Bożego Narodzenia bez wspólnego kolędowania i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie wigilii bez naszych kolęd i pastorałek. Niestety mam wrażanie, że w wielu domach ta tradycja zanika.
„Pielgrzym” 2017, nr 27 (733), s. 17-19