– Od tej pory będę podążał śladami Boga – powiedział po zakończonej pielgrzymce do Santiago de Compostela Marek Kamiński. Znany podróżnik i polarnik, zdobywca dwóch biegunów opowiada, jak droga Camino i ostatnia podróż do Ziemi Świętej zmieniły jego życie duchowe i umocniły wiarę.
– Panie Marku, jest Pan znany przede wszystkim ze swoich wypraw na bieguny, podróży – często ekstremalnych, licznych książek. Dodałabym jeszcze jedno określenie, które od pewnego czasu bardzo mi do Pana pasuje – pielgrzym.
– Camino – droga do Santiago de Compostela, a także ostatnia pielgrzymka do Ziemi Świętej miały już zupełnie inny charakter, były wyprawami czysto duchowymi.
– Tak, jednak myślę, że tak naprawdę od dzieciństwa intuicja i podążanie za nią było dla mnie bardzo ważne. Racjonalna strona życia nigdy nie zajmowała nadrzędnego miejsca. Nie ulegałem zewnętrznej presji, że muszę być tym lub kimś innym – mieć określony zawód, stanowisko czy pieniądze. Często właśnie takie schematy podpowiada nam rozum. Nigdy tak nie myślałem. To, co motywowało mnie do działania, to głos z wewnątrz, który mi podpowiadał: „Pójdź studiować filozofię, szukaj własnej drogi”. Wybór drogi do Camino rzeczywiście był już bardzo świadomy. Ta droga mnie „zawołała” i mimo że różne osoby mi odradzały tę podróż, mówiąc, że to bez sensu, że to turystyczna trasa – cztery miesiące w drodze – i padało wiele innych realnych powodów, poszedłem. Na początku nie identyfikowałem się ze słowem pielgrzym, jestem przecież podróżnikiem. Myślałem, że drogę do Santiago przejdę na swój sposób, wymyślałem wiele wariantów jej przebycia. Szybko okazało się, że to ja muszę się do niej dostosowywać i zaakceptować fakt, że jestem pielgrzymem. Przecież nie byłem na jakimś szlaku turystycznym w Tatrach czy w Borach Tucholskich, tylko na konkretnej drodze, którą od lat przemierzają właśnie pątnicy. I pamiętam, że kiedy dotarłem już do Santiago de Compostela, znajomy ksiądz powiedział mi, że koniec tej drogi jest tak naprawdę początkiem nowego życia. I w pewnym sensie tak rzeczywiście było.
– To wtedy powiedział Pan: „Od tej pory przemierzam świat śladami Boga”.
– Tak, bo rzeczywiście od tamtego momentu ta świadomość obecności Boga w świecie i jego konkretnych śladów była dla mnie ważniejsza niż te ekstremalne wyprawy.
– Jednak Camino też w pewnym sensie było drogą ekstremalną. Choćby dystans, jaki Pan pokonał. Start w Kaliningradzie, mieście Immanuela Kanta, wielkiego niemieckiego filozofa, agnostyka i racjonalisty. Potrzebował Pan zderzenia rozumu z wiarą. Pojawiały się jakieś wątpliwości?
– Wyruszając do Santiago, wiedziałem już, że wiara jest fundamentem. Być może jednak oczekiwałem jakichś cudów. Pomyślałem, że może podobnie jak bohater „Pielgrzyma”, książki Paulo Coelho, nabiorę jakiejś mocy, stanę się jeszcze silniejszy, będę duchowym olbrzymem. To były takie rojenia rozumu, które nie miały żadnego sensu. Nie po to przecież wierzymy, żeby stawać się w oczach drugiego człowieka kimś nadzwyczajnym, mocarzem. Czasami wręcz przeciwnie, trzeba się uniżyć i przeżyć jakąś ciemność w duszy, żeby nabrać pokory – do swojego życia, do świata i tego, co nam przynosi droga. Miałem pewne wątpliwości w kwestii wiary, ale chciałem się stać wierzącym perfekcjonistą. I to było kolejne urojenie rozumu, który podpowiadał, że wiarę możemy zdobyć, przechodząc kilometry lub zbierając jakieś zasługi. Ta droga mnie fascynowała, chciałem ją przejść. Pomyślałem sobie, podążając za intuicją, że kiedyś pielgrzymi wyruszali z progu własnego domu. Mogłem oczywiście wyjść z Gdańska, ale przypomniał mi się grób Kanta, a kiedy przeczytałem o tym, że Europa zlepiła się wokół osi, jaką jest Camino, pomyślałem sobie, że takie są właśnie bieguny tej osi – z jednej strony grób Kanta, a z drugiej grób św. Jakuba. Oczywiście nie bez znaczenia jest fakt, że wszystkie moje wyprawy mają też aspekt filozoficzny, stąd wybór grobu Kanta był dla mnie oczywisty.
– Nosi Pan na ręce różaniec. To pamiątka z Santiago de Compostela?
– Nie, dostałem go niedawno na spotkaniu autorskim z okazji wydania książki o Tonym Haliku. W pewnym momencie podeszła do mnie pewna nieznajoma Pani z Łodzi i powiedziała, że spotkała mnie w Santiago. Pokazała mi nasze wspólne zdjęcie i podarowała ten właśnie różaniec. Jest on jednocześnie rodzajem opaski i łatwo go nosić.
– Ostatnią pielgrzymkę odbył Pan do Ziemi Świętej. Rozpoczęła się ona na górze Synaj, w miejscu, gdzie według Starego Testamentu Bóg przekazał Mojżeszowi kamienne tablice z dziesięcioma przykazaniami. Chciał Pan w ten sposób przypomnieć, jakim fundamentem jest dla nas Dekalog.
– Ta pielgrzymka nie była przeze mnie planowana, a jej historia jest niesamowita. Bardzo lubię jeździć na mszę św. do monastyru w Grabowcu. To niezwykłe miejsce w lesie między Gdynią a Wejherowem. Po powrocie z Santiago pojechałem do Grabowca. Po mszy podszedł do mnie Radek – nomen omen – Grabowski, chłopak, którego wtedy zupełnie nie znałem. I tak ni stąd, ni zowąd zapytał, czy nie poszedłbym teraz z Dekalogiem na górę Synaj. Pomyślałem wtedy: „Boże, człowieku, ja ledwo żyję, dopiero co wróciłem z Santiago i nigdzie nie zamierzam się ruszać”. Nie planowałem już dalszych pielgrzymek, może ewentualnie powrót do Santiago. Teraz chciałem przemyśleć zakończoną drogę. Grzecznie odmówiłem, ale gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może jednak… Właściwie dlaczego nie podjąć kolejnego wyzwania – Ziemia Święta byłaby najlepszym punktem odniesienia. Umówiliśmy się z Radkiem, z którym się zaprzyjaźniłem, że będziemy w kontakcie. I jak będę gotowy do drogi, wyruszę. Przy okazji pielgrzymki papieża Franciszka w Polsce Radek zaproponował, żebyśmy przywitali Ojca Świętego w jakiś symboliczny sposób Dekalogiem. Pomyślałem sobie wtedy o Giewoncie – ukochanej górze św. Jana Pawła II. Byłaby to pewnego rodzaju symboliczna klamra, powitanie papieża lecącego nad Tatrami z Włoch do Krakowa. Tak więc pojechaliśmy do Zakopanego. O piątej rano weszliśmy z góralami na Giewont, mieliśmy ze sobą tablice. Po drodze okazało się, że w góry idzie też młody człowiek, żyd z Izraela, który przyjechał na Światowe Dni Młodzieży, i razem weszliśmy na szczyt. Gdy już byliśmy na miejscu, ktoś zaproponował, żeby przeczytać fragment Pisma Świętego. Mam w telefonie aplikację, która umożliwia losowanie wersetu. Wylosował się werset o Mojżeszu, który schodzi z góry Synaj. Było to dla mnie bardzo zastanawiające i właściwie wtedy rozpoczęła się w mojej głowie pielgrzymka do Ziemi Świętej. W związku z zakończeniem projektu muzycznego „Dekalog”, w którym wybitni artyści z całego świata interpretują jedno z Przykazań Bożych, oddając też w ten sposób hołd Janowi Pawłowi II, który ponownie zwrócił światu uwagę na jego niepodważalną wartość, i w związku z wydaniem płyty pojechaliśmy z kamiennymi tablicami do Egiptu na górę Synaj. Wybraliśmy się tam razem z Radkiem, z księżmi z organizacji Kościół w Potrzebie, z Darkiem Malejonkiem, Michałem Lorencem i wieloma innymi osobami. W Środę Popielcową uczestniczyliśmy we mszy św. Eucharystia na górze Synaj była wyjątkowym przeżyciem, również z tego powodu, że to miejsce ze względu na zagrożenie terrorystyczne było puste. U podnóża góry znajduje się klasztor św. Katarzyny i po drodze spotkaliśmy mnicha, którego poprosiliśmy o pobłogosławienie tych tablic. Odpowiedział nam, że góra je pobłogosławi. I rzeczywiście duchowość i moc tego miejsca są niepowtarzalne.
– Tę wyprawę na górę Synaj i do Ziemi Świętej traktował Pan jako formę przeżycia Wielkiego Postu?
– Razem z Radkiem zastanawialiśmy się, jaką datę wybrać na początek tej pielgrzymki. I kiedy zobaczyłem, że można pojechać tam właśnie w Środę Popielcową, od razu byłem przekonany, że takie rozważania wokół Dekalogu warto podjąć. Dalsze miejsca naszej pielgrzymki, a było ich dziesięć, podobnie jak liczba Przykazań, też mocno utrwaliły się w mojej pamięci. Choć muszę przyznać, że szczególnie ważne było dla mnie dotarcie do Góry Błogosławieństw, znajdującej się w okolicach Kafarnaum. Przeczytałem, że w tej górze jest jaskinia Eremos, w której modlił się Chrystus. O tym miejscu wspomina Egeria – Hiszpanka, która w IV wieku odbyła trzyletnią pielgrzymkę po Ziemi Świętej i odwiedziła między innymi wspomnianą jaskinię. W początkach chrześcijaństwa miała ona wielkie znaczenie, potem została zapomniana. I mimo tego, że w Internecie są zdjęcia tej groty, bardzo trudno ją znaleźć. Też mieliśmy kłopot z jej odnalezieniem, spędziliśmy cały dzień, szukając jej. To też miało symboliczne znaczenie, bo przecież Chrystus, mieszkając trzy lata w Kafarnaum, musiał chodzić po tych kamieniach. W końcu znaleźliśmy tę jaskinię i aura tego miejsca – panująca tam cisza – była zupełnie niezwykła. Pomyślałem wtedy, że jeśli będąc gdzieś w dalekich krajach, ogarnie mnie zwątpienie i nie będzie mi się już nic chciało, to wystarczy zamknąć oczy i przenieść się myślami do tego momentu, kiedy jestem w tej grocie i widzę Jezioro Galilejskie. Bo to jest przeżycie, które na pewno zostanie ze mną na zawsze jako jedno z najsilniejszych. Można symbolicznie powiedzieć, że w tej pielgrzymce były dwa bieguny: Góra Synaj i jaskinia w Górze Błogosławieństw, gdzie modlił się Chrystus.
– Panuje takie przekonanie, że każdy chrześcijanin powinien przynajmniej raz pojechać do Ziemi Świętej, potwierdza to Pan?
– Czy powinien? Myślę, że na pewno warto. Jestem ostrożny z takimi stwierdzeniami, że coś się powinno, bo ta wiara jest gdzieś wewnątrz nas, nie opiera się na materialnym świecie. Natomiast odwiedzenie tych miejsc na pewno pomaga, choć pewnie różnie bywa. Ktoś może pojechać i przeżyć to bardzo głęboko, ktoś inny będzie rozczarowany, że to tylko kamienie, tłumy turystów, i w zasadzie nic nie odczuje. Prawdziwa wiara nie powinna zależeć od samej podróży, ale patrząc na moją pielgrzymkę z perspektywy czasu, uważam, że jeśli ktoś przeżyje taką drogę we właściwy sposób, to może ona pomóc. Dla mnie podróże do Ziemi Świętej, w sumie już trzy, były niezwykle istotne i na pewno jeszcze bardziej umocniły moją wiarę.
Iwona Demska
„Pielgrzym” 2017, nr 10 (716), s. 24-27