Grzybowa á la mama

Czasami sobie żartuję, mówiąc, że dzieli nas nawet Wigilia Bożego Narodzenia. Bo jedni jedzą na wieczerzę barszcz, a drudzy zupę grzybową.

REKLAMA


Nie muszę chyba pisać, jaką zupę jemy w moim domu podczas Wigilii. I zapewniam, że ten felieton nie będzie traktatem o wyższości grzybowej nad barszczem. Tak się składa, że lubię obie te zupy, choć naturalnie grzybowa mojej mamy bije wszystkie zupy świata na głowę. W tym roku postanowiłem zrobić ją sam.
Myślałem, że maminy przepis będzie trudny, zagmatwany i pełen niejasności, mniej więcej taki, jak bardzo ważne przepisy, uchwalane przez różnej maści kawalarzy w tym śmiesznym budynku przy ul. Wiejskiej. Po krótkiej rozmowie z szanowną rodzicielką okazało się, że trudniejsze może być wstanie z łóżka albo przybicie gwoździa do ściany. Ale to były tylko pozory…
Recepta na zupę od mamy wygląda tak: gotuję włoszczyznę z grzybami, potem zaprawiam mąką i śmietaną – i już. Fajnie. Niby wszystko jasne, ale nagle przed oczami pojawił mi się nieskończony pochód pytań, zupełnie jak napisy z czołówki „Gwiezdnych Wojen”. – Moczysz te grzyby? – pytam. – Tak. Albo zalewam wrzątkiem. Najlepiej zalać wrzątkiem – odpowiada. – Ile ich dodajesz na tę zupę? – Nie wiem. To zależy, dla ilu osób gotuję. – Jak długo ją gotujesz? – Nie wiem. – Warzywa kroisz? – Nie, wrzucam w całości. Czasami kroję. To zależy. – Ile tej włoszczyzny? Nie wiem.
Zacząłem zadawać coraz bardziej natarczywe i być może bezczelne pytania, a pani matka zakończyła rozmowę. – Ja nie jestem taka jak ty, i nie wiem, ile czego dodaję!
Taka jest między nami różnica. Ja faktycznie czasami odmierzam wszystko z precyzją godną szwajcarskiego jubilera, naprawiającego rosyjskiemu oligarsze zegarek za milion euro. A teksty w rodzaju: „Gotuj, aż będzie miękkie” albo „Gotuj, aż będzie ugotowane” sprawiają, że mam ochotę włożyć głowę do piekarnika.
Ale udało się. Przepytana jeszcze raz mama dostarczyła mi minimalną ilość informacji. Włoszczyzna – nie należy jej żałować. Biorę dwa pęczki, myję, obieram i kroję. Dolewam półtora litra wody. Dorzucam dwa liście laurowe, osiem ziaren ziela angielskiego, dwa/trzy ząbki czosnku, sól, pieprz i dużą cebulę przekrojoną na pół. Gotuję esencjonalny bulion. Dwie lub trzy szklanki suszonych grzybów, najlepiej prawdziwków, zalewam wrzątkiem, a potem siekam na plastry. Bulion przecedzam, dodaję grzyby i gotuję około 40 minut. Po tym czasie grzyby wyjmuję (można je dodać do jakiegoś farszu), a zupę przed podaniem doprawiam, jeśli trzeba, i zagęszczam kilkoma łyżkami kwaśnej śmietany, czasami z mąką. Zupa wyszła cudowna. Możecie ją podać z makaronem albo z kluseczkami, ciekawym dodatkiem może być kleks z twarożku i koziego sera. U mnie w domu ta przepyszna zupa podawana jest z pasztecikami z kapustą. Tak było i tym razem. Wszystkim smakowało.
Idąc za ciosem, wielu nowych wyzwań w Nowym 2016 Roku sobie i Państwu życzę!

Sławek Walkowski

„Pielgrzym” 2016, nr 1 (681), s. 37


 

Udostępnij ten artykuł:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *