Do niedawna istniały w Europie trzy bastiony tradycyjnego katolicyzmu, silnego Kościoła i masowej obecności wiernych na niedzielnych nabożeństwach. Irlandia, Malta i Polska. To „niedawno” było jakieś dwadzieścia lat temu, bo od tego czasu różnorodne kryzysy osłabiły i zmieniły pozycję katolicką w tych krajach.
Najbardziej spektakularne zmiany, niektórzy mówią wręcz o klęsce wiary, dokonały się na Zielonej Wyspie, tak skutecznie przed piętnastoma stuleciami ewangelizowanej przez św. Patryka.
Kiedy stoję na wysokim wzgórzu w Howth i spoglądam w dół, widzę ruiny dawnego opactwa św. Marii. Widok jest malowniczy. Na pierwszym planie stare, średniowieczne mury pozbawione dachu, na rozlokowanym tuż obok świątyni cmentarzu z łatwością można dostrzec charakterystyczne celtyckie krzyże. Za to w tle – piękne białe jachty, nadmorska promenada wypełniona ludźmi. Pustka i ruiny, życie i współczesny świat. To modelowa pocztówka z Irlandii. Dlaczego w tak krótkim czasie frekwencja w katolickich świątyniach tego kraju zmniejszyła się z 82 proc. do 35 proc.? Dlaczego 15 seminariów duchownych zostało zamkniętych i przetrwało tylko jedno w Maynooth, gdzie notabene co roku wstępuje coraz mniej młodych mężczyzn? Jaka nauka płynie z tej lekcji dla nas, Polaków?
Odpowiedzieć można stereotypowo. Afery pedofilskie, nieumiejętność stanięcia w prawdzie, słabość medialna Kościoła doprowadziły tę instytucję do bardzo poważnego kryzysu. Można oczywiście dodać do tego zestawienia czynniki zewnętrzne. Boom gospodarczy Irlandii, sekularyzacja życia, silna indywidualizacja poglądów etycznych, powrót ze świata wielu emigrantów, którzy przynieśli do miast, a nade wszystko na prowincję inne obyczaje niż dotąd obowiązujące. Z pewnością tych czynników jest więcej.
Kiedy niemiecki noblista literacki Heinrich Böll w połowie lat pięćdziesiątych odwiedził Zieloną Wyspę, miała ona wówczas najmniejszy współczynnik samobójstw w Europie. Surowe warunki życia, jasne kryteria moralne i nade wszystko oparcie w wierze religijnej dawały silne podstawy egzystencji. Dziś Irlandia nadal ma jeden z najniższych współczynników samobójstw w Europie, jednak została daleko w tyle za Gruzją, Armenią, Albanią, wyprzedziły ją Włochy, a nawet Wielka Brytania. Rozwój cywilizacji przynosi ulgę w wielu aspektach codziennego życia, rodzi też jednak problemy, których nie można ominąć i zlekceważyć. Owszem, rodzinny i wspólnotowy śpiew – nie tylko w tradycyjnych pubach – nadal pozostał jedną z charakterystycznych cech Irlandczyków, a wiadomo, kto śpiewa, lepiej radzi sobie w życiu, nie sposób jednak nie dostrzec nowych zagrożeń dla współczesnych potomków Celtów.
Smakowanie życia to niezbędna refleksja, to zatrzymanie w pędzie, to posiadanie autorytetów i czytelnych drogowskazów moralnych. Warto dobrze odrobić irlandzką lekcję.
Adam Hlebowicz
„Pielgrzym” 2017, nr 12 (718), s. 5