Winni sądowej zbrodni na pocztowcach – niemieccy prawnicy, robili kariery najpierw w III Rzeszy, a potem w RFN. „Nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności za całą swoją działalność w służbie nazistowskiego bezprawia”.
5 października 1939 roku. Wczesny ranek. Obrzeża Gdańska, na granicy terenu lotniska na Zaspie. Ogromny dół – długi na dwanaście metrów, szeroki na trzy i głęboki na ponad dwa. O godzinie 4 na miejsce przyjeżdża transport z 38 mężczyznami. Zostają ustawieni razem. Wszyscy mają skrępowane ręce. Oficer niemiecki odczytuje na głos wyrok sądu oraz wymienia z imienia i nazwiska skazańców. Kapelan wojskowy udziela klęczącym Komunii świętej. Następnie esesmani wiążą im oczy. Pluton egzekucyjny przeładowuje karabiny. Rozlega się salwa. W takich okolicznościach 78 lat temu zakończyli swój żywot bohaterscy obrońcy Poczty Polskiej.
„Polskie świnie, wynocha z Gdańska!”
Kilka miesięcy przed wybuchem II wojny światowej Wolne Miasto Gdańsk przypominało beczkę prochu. „Stale się coś działo. Ulicami miasta maszerowali naziści i skandowali chórem: »Powieście Żydów, postawcie Polaków pod ścianą. Raz dwa, raz dwa«” − tak wspominał tamte dni Arkadiusz Binnebesel, syn zamordowanego obrońcy Polskiej Poczty przy Heveliusplatz. Stefania, córka Maksymiliana Cygalskiego, pocztowca zabitego przez Niemców, była zaczepiana w drodze do szkoły. „Polskie świnie, wynocha z Gdańska” – krzyczeli za nią chłopcy z Hitlerjugend. Urząd pocztowy w ciągu kolejnych miesięcy dozbrojono, a także wzmocniono kadrowo, przysyłając dodatkowych pracowników po przeszkoleniu wojskowym. Do Gdańska skierowany został także członek polskiego wywiadu Konrad Guderski, którego zadaniem było przygotowanie urzędu do ewentualnej obrony. „Elżbieta Szuca-Marcinkowska, telegrafistka, która skończyła nocny dyżur w nocy 31 sierpnia i dlatego nie wzięła udziału w obronie poczty, opowiadała mi, jak poznała Guderskiego. Przyszedł do pokoju, w którym pracowała, spojrzał za okno i stwierdził, że trzeba przyciąć gałęzie drzew, bo dają za dużo cienia. Chodziło oczywiście o to, żeby zwiększyć widoczność pola ostrzału. Potem zapytał ją, czy boi się widoku krwi. Odparła, że jest harcerką i przeszła przeszkolenie jako sanitariuszka. Nie padło nic więcej, ale w ten sposób Guderski rozmawiał też z innymi pracownikami poczty” – wspominał prof. Andrzej Gąsiorowski. Kulminacją napiętej sytuacji był 1 września 1939 roku. „Schleswig-Holstein” rozpoczął ostrzał Westerplatte. Mniej więcej w tym samym czasie do ataku na Pocztę Polską ruszyli uzbrojeni niemieccy policjanci wspierani przez trzy samochody pancerne i artylerię. Dostali wyraźny rozkaz: obsadzić gmach poczty i aresztować jej urzędników. Nieoczekiwanie spotkali się jednak z zaciętym, zbrojnym oporem.
Miotacze ognia i biały ręcznik
W budynku znajdowało się 58 osób. Wśród nich także Małgorzata Pipka, żona dozorcy, oraz jej dziesięcioletnia wychowanica Erwina Barzychowska. Najprawdopodobniej dozorczyni pomagała obrońcom, opatrywała rannych. Piekło rozpętało się, gdy pocztowcy schronili się w piwnicy, do której Niemcy wpompowali benzynę i podpalili ją miotaczami ognia. Zachęcała ich wówczas do wspólnego odmawiania modlitwy. Walki trwały kilkanaście godzin, a nie jak zaplanowano − sześć. Po śmierci Guderskiego akcję obronną koordynował pocztowiec i zarazem były żołnierz Alfons Flisykowski. Sytuacja z minuty na minutę robiła się coraz bardziej beznadziejna. Postanowili się poddać. Dyrektor placówki Jan Michoń wyszedł na zewnątrz budynku. W ręku trzymał biały ręcznik kąpielowy na znak kapitulacji. Przy akompaniamencie wrzasków: „To są polskie psy! Niech sczezną! Nie bierzemy jeńców!”, padły strzały. Martwy, osunął się na ziemię. Idącego za nim naczelnika Józefa Wąsika Niemcy podpalili miotaczem ognia. Dozorca Jan Pipka wyszedł z piwnicy tak poparzony, że widać było jego gołą czaszkę. Zmarł następnego dnia. Poparzonej, ciężko rannej i oślepionej Małgorzacie Pipkowej Niemcy wcisnęli do ręki karabin i zrobili zdjęcia. Jej fotografia została później wykorzystana przez hitlerowską propagandę, a ona sama ochrzczona jako Flintenweib, czyli „Kobieta z karabinem”. Dziesięcioletnia Erwina umarła dopiero po siedmiu tygodniach męczarni, w październiku 1939 roku.
Nazistowskie kariery w RFN
Pocztowcy, którzy przeżyli, trafili do niemieckiej niewoli 1 września 1939 roku. Po przesłuchaniach i torturach zostali postawieni przed sądem. Z ewidentnym pogwałceniem obowiązujących przepisów zapadło 38 wyroków śmierci. Masowy grób pocztowców starannie ukryto. „Nikt nie spodziewał się, że podczas polowego procesu wojskowego w Gdańsku Niemcy oskarżą pocztowców o działania partyzanckie i skażą ich na śmierć. Polskie dowództwo nie mogło się spodziewać takiego obrotu sprawy” – podkreśla prof. Andrzej Gąsiorowski. Z kolei niemiecki kryminolog Dieter Schenk, określający wyrok na pocztowcach „sądowym zabójstwem”, pisze: „Odpowiedzialni za to nadużycie niemieccy prawnicy – prokurator dr Hans-Werner Giesecke i sędzia dr Kurt Bode, zrobili później kariery w wymiarze sprawiedliwości Trzeciej Rzeszy. Z kolei po wojnie w RFN dr Bode został wiceprzewodniczącym Hanzeatyckiego Wyższego Sądu Krajowego w Bremie, a dr Giesecke dyrektorem Sądu Krajowego we Frankfurcie. Nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności ani za bezprawne wyroki wydane na polskich pocztowców, ani za całą swoją późniejszą działalność w służbie nazistowskiego bezprawia”.
Kontrowersje i wątpliwości
Mimo upływu niemal 80 lat od bohaterskiej obrony Poczty Polskiej wiele kwestii z nią związanych pozostaje niewyjaśnionych. Historycy i badacze wciąż stawiają ważne pytania. Dlaczego doszło do walk na placu Heweliusza i czy pocztowcy musieli zginąć? Jaki był sens obrony poczty wobec przytłaczającej przewagi sił niemieckich? Czy decyzja o przeciwstawieniu się hitlerowskiej agresji przez pocztowców była decyzją świadomą, czy może wynikiem nieotrzymania rozkazu o zaniechaniu czynnego oporu albo też zatajenia go przez dowódców przed resztą załogi? „Faktem jest, że 31 sierpnia 1939 roku Marian Chodacki, najwyższy przedstawiciel rządu polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku, czyli Komisarz Generalny RP, wysłał do polskiego MSZ depeszę, w której stwierdził, że nie widzi celowości obrony polskich obiektów w Gdańsku. W związku z powyższym odwołano zaplanowane wcześniej akcje dywersyjne. Nie ma jednak pewności, czy rozkazano jednocześnie nie podejmować działań w wytypowanych uprzednio punktach miasta” – pisze historyk Jan Daniluk. Zdaniem prof. Andrzeja Gąsiorowskiego decyzja o nieodwoływaniu akcji była świadoma. „W 1935 roku odbyła się lustracja gdańskiej sieci dywersyjnej, w której wziął udział m.in. szef Ekspozytury nr 2 Oddziału II Sztabu Głównego WP. Powstał po niej raport, z którego wynika, że gdańska sieć miała ograniczone możliwości działania. Znalazło się w nim również zdanie: »należy wybrać jeden do dwóch obiektów na terenie Wolnego Miasta Gdańska, które mają być bronione nie ze względów militarnych, lecz politycznych, by stanowić symbol obrony polskich praw, co miało wykorzystać polskie MSZ«” − podkreśla historyk. Podobnego zdania jest Jan Daniluk: „Decyzję o podjęciu walk o Pocztę Polską przy Heveliusplatz należy rozpatrywać nie tylko w kategoriach wojskowych, ale także – a może i przede wszystkim – w politycznych. Już w 1935 roku polski wywiad przygotował plan obrony Poczty Polskiej w Gdańsku przed ewentualnym atakiem niemieckim. Walce tej nadawano wówczas sens nie tyle militarny, ile symboliczny. Od 1933 roku Gdańsk był coraz bardziej brunatnym miastem. Mieszkający w nim Polacy, a szczególnie pocztowcy i kolejarze, na co dzień musieli się zmagać z rosnącą falą szykan ze strony gdańskich nazistów. W konsekwencji tych doświadczeń 1 września 1939 roku polscy urzędnicy państwowi zamanifestowali swój sprzeciw, stawiając czynny opór wobec bezprawnej agresji niemieckiej”.
Jan Hlebowicz
Fot. Kolumna jeńców po poddaniu się Poczty Polskiej w Gdańsku
„Pielgrzym” 2017, nr 20 (726), s. 28-29