Pierwszy dzień w nowym kraju, a w tym przypadku w całkiem nowym regionie świata jest zawsze dla mnie niezwykle emocjonujący. Co na mnie tam czeka? Jakich spotkam ludzi? Czym zaskoczy mnie lokalna kuchnia i wreszcie – czy znajdę tam Polaków?
W krajach z przeważającą religią muzułmańską (Islam wyznawany jest w Tadżykistanie przez 97,5 procent społeczeństwa) osobnym wyzwaniem jest znalezienie kościoła katolickiego, a niesamowitą przyjemnością – spotkanie z polskimi misjonarzami, o uczestnictwie w niedzielnej mszy św. nie wspominając.
Uzbekistan
Gdy pierwszego dnia po przylocie do Samarkandy zadzwonił budzik, obwieszczając rozpoczęcie nowego dnia w tej części świata, szybko ogarnąłem śpiwór i zjadłem śniadanie. Dziś był nim domowej produkcji jogurt, który dzień wcześniej, po drodze z lotniska, kupiłem na bazarze. Pani wyjęła go drewnianą chochlą z wielkiej miski, odmierzyła pół kilo i wrzuciła do reklamówki. Zjadłem go rękoma z dwoma somsami, czyli pieczonymi w piecu tandoor lokalnymi dużymi pierogami, wypełnionymi intensywnie czosnkowym szpinakiem. Łał, po tym śniadaniu już wiedziałem, że ta podróż będzie niezwykle smaczna!
Smaczku dodawał tylko fakt, że Samarkanda jest uznawana za jeden z najstarszych na stałe zamieszkiwanych ośrodków miejskich świata. Pierwsze zapiski na jej temat można znaleźć w sięgających VI wieku p.n.e. informacjach o uznaniu Marakandy (wcześniejsza nazwa) za stolicę satrapii Sogdiany, zależnej od Persji samodzielnej jednostki administracyjnej. O Samarkandzie pisał słynny Marco Polo, a Aleksander Wielki w 329 roku p.n.e. stwierdził: „Wszystko, co słyszałem o Samarkandzie, jest prawdą, z jednym wyjątkiem: jest piękniejsza niż sobie wyobrażałem”. Niemalże unicestwiona przez Czyngis Chana w XIII wieku, sto lat później stała się niezwykle ważnym przystankiem na trasie jedwabnego szlaku – starożytnej drogi handlowej łączącej Chiny z regionem Morza Śródziemnego. Dziś zamierzałem zachłysnąć się jej pięknem i wyjątkowością, a gdy już tak się stało, ruszyłem do Dushanbe, czyli do stolicy sąsiedniego państwa.
Tadżykistan
Pod meczetem Bibi- Khanym, który w XV wieku był największą i najspanialszą budowlą w świecie islamu, a dziś należy (obok placu Rajasthan) do najważniejszych zabytków Samarkandy, miałem znaleźć łączoną taksówkę. Uwielbiam to przenikanie się żywej historii i dnia codziennego, gdy ktoś kieruje mnie na plac z taksówkami przy bazarze, który położony jest na tyłach kilkusetletniego meczetu. Mam wrażenie, że miliony podróżników przede mną przeszły już tę samą drogę. Różni nas tylko czas i sposób odjazdu spod meczetu, bo oni może wsiadali na wozy czy na wielbłądy w karawanach.
Miałem dostać się na dworzec. W każdym razie taki opis miejsca znalazłem w internecie informujący, skąd powinny wyjeżdżać transporty na granicę. W rzeczywistości wysiadłem na wypełnionym po brzegi rożnymi taksówkami, busami, małymi vanami i tak zwanymi lokalnymi marszrutami parkingu. Każdy kierowca wykrzykiwał nazwę miasta, do którego zamierzał się udać, i walczył z konkurentami o dostęp do potencjalnego klienta. Dla niewprawnego podróżnika ta kakofonia emocji, dźwięków i zamieszania mogłaby się wydawać odstraszająca czy nawet niebezpieczna, ale już po kilku minutach odnalazłem jegomościa wydzierającego się: „Dushaaanbeee”, i wsiadłem do jego pięknej białej Łady (chyba z 95 procent aut ma tu kolor biały), którą z trzema innymi osobami miałem wkrótce odpuścić Samarkandę.
Lokalny transport, sprawiający w pierwszej chwili wrażenie zupełnie niezorganizowanego, już po jednym dniu i zaznajomieniu się z panującymi tu zasadami dał mi poczucie pełnego odnalezienia się. Oczywiście nie można oczekiwać jakiejś terminowości i punktualnych odjazdów (o przyjazdach nie wspominając), ale po pogodzeniu się z faktem, iż odjazd nastąpi po zapełnieniu się ostatniego fotela w marszrucie – stąd nazwa „łączona” – można nawet pokusić się o zaplanowanie swoich podroży. Byłem w tym aucie trzecim pasażerem zatem musieliśmy poczekać na jeszcze jednego delikwenta. Po godzinnym posiedzeniu znalazło się brakujące ogniwo i ruszyliśmy do Dushanbe.
Na spotkanie z biskupem Uzbekistanu, administratorem apostolskim Jerzym Maculewiczem, w stolicy tego kraju umówił mnie ks. Leszek Kryża, dyrektor biura Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie. „Hmmm, jak tu zwracać się do biskupa misjonarza…” – zastanawiałem się. Niewiele myśląc, zaraz na początku zapytałem go, czy życzy sobie używania tytułu „Eminencjo”, „Jego Świątobliwość” czy jeszcze jakiegoś innego. „Tu mówią mi po prostu księże Jerzy” – odpowiedział i od razu wiedziałem, że porozmawiamy sobie tak normalnie, bez spinania się. Ciekawiła mnie relacja z islamem, który z założenia przecież̇ nie dopuszcza do zmiany religii, a ewentualną „riddę”, czyli odrzucenie islamu, poleca karać śmiercią. „Tak, niebezpiecznie jest przeprowadzać takie działania, choć u nas w kościele znamy przypadki, które – dzięki Bogu – nie zakończyły się śmiercią”. „Ks. Stanisław Rochowiak, z którym spotkałem się kilka dni temu w Bucharze, wspominał mi, że do parafii należy młody chłopak, który przeszedł na chrześcijaństwo. Czy można liczyć na kolejne osoby?” – dopytywałem, zaciekawiony. „Myślę, że naszą obecność w krajach centralnej Azji powinna cechować nie rewolucja, a praca u podstaw inicjującą społeczne zmiany – opowiadał biskup. – Od kilku lat obserwuję ciekawą tendencję u miejscowych, którzy przychodzą do świątyni i szukają możliwości rozmowy. Nie wiem, skąd, ale dowiadują się, że tu są ludzie otwarci na ich problemy. Kilka dni temu przez ponad godzinę rozmawiałem z kobietą, która straciła męża. Nie miała do kogo zwrócić się ze swoim smutkiem. Nie znalazła w rodzinie nikogo, z kim mogłaby porozmawiać, więc przyszła do naszego kościoła”.
Kirgistan
Ta wyprawa, jak wszystkie zresztą moje podróże, jest nastawiona na spotkanie z drugim człowiekiem. W krajach Azji Środkowej nie mogłem ominąć Polonii i trudnej na tych terenach historii naszych rodaków. Pod Taszkientem odwiedziłem cmentarz wojenny Olmazor I armii gen. Andersa, z zaskoczeniem odkrywając, że niektórzy żołnierze mieli wypisane na grobach przeżyte lata: 14, 12, 16… „Oni byli młodsi od moich dzieci” – pomyślałem.
We wszystkich czterech krajach spotkałem się z grupami uczącymi się języka polskiego. Opowiadałem im o wolnej Polsce i o tym, jak dziś żyje się w naszym w kraju, pytałem też o ich sytuację. Byłem ciekaw, jaki mają stosunek do agresji rosyjskiej na Ukrainę i czy nie boją się, że Putin spróbuje kiedyś anektować również ich kraj. W Tarazie odwiedziłem Centrum Języka i Kultury Polskiej „Polonez”, a w stolicy Kirgistanu Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe. Trudne to były rozmowy w miejscu, gdzie zaraz przy głównym placu stolicy stoi ogromny pomnik Lenina, a niedaleko jedynego w mieście katolickiego kościoła jest park im. Bohaterów komunizmu.
„Trudne to są sprawy, bo rosyjskie zależności byłych republik ZSRR są nadal bardzo silne. Choć KGB zostało rozwiązanie w 1991 roku, zaraz po uzyskaniu niepodległości, to następca, Państwowy Komitet Bezpieczeństwa Narodowego Kirgistanu, wcale nie postrzega świata inaczej” – objaśniał mi ks. Remigiusz Kalski, polski misjonarz, który przyjął mnie w swojej parafii na dwie ostatnie noce podroży. „A wchodząc w kwestie społeczne, to pamiętaj, że niemalże w każdej rodzinie jest ktoś, kto wyjechał do Moskwy czy Petersburga (szacuje się, że to około 2 milionów imigrantów), gdzie płace są nieco wyższe (średnią płaca w tym regionie wynosi około 120–150 USD) i teraz aktywnie wspiera finansowo swoich bliskich. Potrzeba jeszcze lat i wielu demokratycznych działań, aby tę sytuację i zależności zmienić” – opowiadał dalej ks. Kalski.
Kazachstan
Miasto Kapszagaj, od kilku miesięcy Konajew – na cześć́ Dynmuchamada Konajewa, lokalnego deputowanego do Rady Najwyższej ZSRR, który trzykrotnie został nagrodzony medalem „Sierp i młot”, musiało znaleźć się na trasie mojej wyprawy. Miasto to jest pełne ciekawostek, bo jest jednym z dwóch dozwolonych miejsc w Kazachstanie (który jest 8,5 razy większy od Polski), gdzie mogą działać kasyna. Nie znalazło się jednak na mojej liście ani przez kasyno, ani przez historię bohatera socjalizmu, ani nawet przez potężne jezioro Kapszagajskie, czyli powstały w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku sztuczny zbiornik, nazywany przez miejscowych morzem (jest 16 razy większy od największego polskiego jeziora Śniardwy). Nie przez te wielkie atrakcje turystyczne tu trafiłem, a przez małe, niepozorne domy, w których mają miejsce wielkie cuda. I nie myślę też o takich opisywanych (choć jakże rzadko) przez media spektakularnych cudach. Te, które tu mnie przywiodły, zdarzają się codziennie i są niemal niewidoczne dla niewtajemniczonych. Polegają na przeżyciu kolejnego dnia w spokoju, bezpieczeństwa i miłości.
Ks. Artur Zaraś prowadzi w Konajewie od siedmiu lat dom dziecka, w którym teraz mieszka pięćdziesięcioro pensjonariuszy. W moich podróżach widziałem wiele domów samotnej matki, sierocińców i salezjańskich oratoriów, ale pierwszy raz spotkałem tak prawdziwą rodzinną atmosferę i taką swobodę w opowiadaniu o… cudach.
„Tak, cuda! U nas zdarzają się co chwila. No bo jak wytłumaczyć to, że nasza kucharka, która miała trzeci stopień nowotworu w narządach wewnętrznych i jednocześnie zaawansowaną żółtaczkę typu C, a na te dwie choroby leki się wykluczają, po naszych modlitwach najpierw gdzieś «zgubiła» raka, a potem została zakwalifikowana jako jedna z nielicznych osób w Kazachstanie do prototypowego leczenia żółtaczki. Lekarze rozkładali ręce, dając jej miesiąc życia a ona dziś nadal gotuje zupy dzieciom” – z niesamowitą energią w głosie opowiada mi o tym ks. Artur.
„Ooo, a popatrz na tę uśmiechniętą blondynkę” – spoglądam na czteroletnią roześmianą dziewczynkę, która bawi się z starszymi koleżankami. „Czy to nie cud, że jest dziś z nami? Wiesz jak się tu dostała?” – zapytał misjonarz, ale oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia. „Dwa tygodnie temu zadzwonili do mnie z urzędu miasta, że jej mama się̨ prostytuuje i zaczyna zabierać ją ze sobą w trakcie wykonywania tego procederu. Powiedzieli, że jeżeli ja jej nie pomogę, to oni też nic nie mogą zrobić, bo nie mają środków. Zobacz, muzułmańskie władze miasta w totalnie muzułmańskim kraju zwróciły się do księdza chrześcijańskiego, żeby pomógł tej dziewczynce. Ona jest teraz z nami i właśnie jesteś świadkiem chyba jednego z pierwszych jej uśmiechów”.
Ks. Artur nie przestawał mnie zadziwiać́. W pewnym momencie powiedział: „To skąd jesteś? Z Torunia?” – zaskoczony, potwierdziłem automatycznym kiwnięciem głowy. „Okej, wpadnę do ciebie za dwa tygodnie na obiad. Zapraszasz?”.
Zaprosiłem i teraz właśnie gotuję dla niego spaghetti w pomidorowym sosie z tuńczykiem i oliwkami, nasze rodzinne danie reprezentacyjne.
Wojciech Łopaciński, podróżnik
„Pielgrzym” [11 i 18 czerwca 2023 R. XXXIV Nr 12 (875)], s. 22-25
Dwutygodnik „Pielgrzym” w wersji papierowej oraz elektronicznej (PDF) można zakupić w księgarni internetowej Wydawnictwa Bernardinum.