Napychamy je czym popadnie. Brakuje już tylko pierogów z asfaltem, częściami do aut, szyszkami i chomikiem.
Jeszcze niedawno uważaliśmy, że są nasze. Że to tradycja, sól ziemi, rdzenny przepis. Że ponieśliśmy nasz cudowny wynalazek, zrodzony gdzieś w sercu słowiańskiej puszczy przez wąsatych Ziemowitów, hen daleko w świat, jak płomień wiedzy i postępu. Że pierogi – bo to o nich mowa – są naszą wizytówką, jak mazurki Chopina, Kraków, ciupaga i kiełbasa. Gdybym jeszcze kilkanaście lat temu ogłosił, że jednak nie, rodacy w całym kraju goniliby mnie z pochodniami i widłami. Prawda jest taka, że Władimir Władimirowicz Putin wcina pielmieni, rebelianci z Ługańska wareniki, gruzińscy górale posilają się chinkali, Monika Bellucci skubie tortellini i ravioli, biznesmeni w Hong Kongu przebierają w jiaozi, wonton czy guo tie, a papież Franciszek z pewnością od czasu do czasu każe sobie przyrządzać południowoamerykańskie empanadas. Ba, nawet trener niemieckiej reprezentacji piłki kopanej Joachim Löw, kiedy już przestanie dłubać w swoich ulubionych miejscach, wsadza do ust coś, co nazywa się jak przeciwpancerne wunderwaffe na sowieckie czołgi – maultaschen! (…)