Mógł być wielki. Mógł znaleźć się wśród najwybitniejszych malarzy impresjonistów – nie tylko w samej Polsce, ale i na świecie. Mógł być powszechnie znany, modny, podziwiany, naśladowany. Mógł być kimś. Czytalibyśmy o nim obszernie w najważniejszych encyklopediach i najlepszych podręcznikach. Można by rzec, że w stronę takiego sukcesu wędrował – tym piękniej, że nieświadomie – przez blisko czterdzieści pierwszych lat swego życia.
W niezwykły sposób nałożyły się w nim szlacheckie pochodzenie, wyjątkowy talent, umiejętności towarzyskie, błyskotliwa inteligencja, wreszcie – zasługi i legenda, która go otaczała od dni upadku powstania styczniowego. Wspominano go: „Wytworny, głęboki umysł, człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem. Wesoły, dowcipny, gawędziarz nadzwyczajny. Ciekawy malarz, który cudowne rzeczy opowiadał o sztuce”. Nim nadszedł rok 1887, w którym zaprzepaścił wszystko, już zaskarbił sobie powszechne uznanie. Cenili go patrioci, a malarze, którzy sami zamieszkiwali panteon wybitnych artystów, prorokowali mu wielką przyszłość. Podziwiali go Leon Wyczółkowski, Józef Chełmoński, Maksymilian Gierymski, Stanisław Witkiewicz, Józef Brandt. Niebawem miał ich przerosnąć i przyćmić sławą. Stało się inaczej. Dziś nie pamiętamy go jako „mistrza pędzla”.
O kim mowa? (…)